sobota, 27 lutego 2016

Walczyć, czy nie walczyć? O walce rozsądku z sercem...

Będzie o kurkach, chociaż temat jest zdecydowanie szerszy. Nasze kurki są doskonałym przykładem, że czasami warto wyjść poza utarte szlaki i pójść za głosem serca. Bo przyznaję, że w dziedzinie wysiadywania jajek poniosłam porażkę. Wszystko wydawało się przebiegać zgodnie z planem: temperatura, wilgotność, obracanie. Wszystko przygotowane czekało na wielki dzień klucia: odchowalnik, karma, poidełka. Niestety, nie przewidziałam jednego: śnieżycy i mokrego śniegu, który przewróci drzewo prosto na linię elektryczną... Brak prądu w nocy i potem przez prawie cały dzień był dla jajek wyrokiem. Próby utrzymania odpowiedniej temperatury i wilgotności przy pomocy słoików z gorącą wodą były rozpaczliwe i okazały się niewystarczające. Z 38 jajek JEDEN pisklak wykluł się samodzielnie. Większość pozostałych albo nie miała siły przebić skorupki, albo robiły małą dziurkę, przez którą rozpaczliwie wołały o pomoc. Poprosiłam o pomoc internet. Niestety, wszyscy doświadczeni hodowcy mówili jednoznacznie: nie pomagać, bo pisklęta i tak nie przeżyją. Jak nie da rady sam się wykluć, to jest bezpowrotnie stracony. W pierwszej chwili postanowiłam posłuchać tych słów rozsądku. Ale chwilę później znowu usłyszałam rozpaczliwe kwilenie uwięzionych maluszków. 
Machnęłam ręką na rozsądek. Skoro i tak umrą, to co mi szkodzi spróbować? Jak nie dostaną szansy, to nigdy się nie dowiem, czy wykorzystałyby ją, czy nie. Każde jajko z żywym pisklęciem w środku (podglądnięte owoskopem) zostało rozbite i maluszek wyciągnięty. Część nie przeżyła – umarły zaraz po wyjęciu z jajka. Miały niepozarastane powłoki i różne inne wady. Te, które przeżyły były nienaturalnie poskręcane, z popodwijanymi lub zupełnie wiotkimi główkami i niezbornymi łapkami. Tylko dwa lub trzy zachowywały się normalnie. Te po wyschnięciu od razu poszły do małego Kozaka - jedynaka, który już zdążył opanować swoje nowe królestwo, czyli odchowalnik. Pozostałe przez wiele godzin kwiliły leżąc w inkubatorze dziobiąc bezlitośnie moje sumienie. Skrócić cierpienie, czy jeszcze poczekać? Poczekałam. Efekt? Jedenaście uratowanych ruchliwych kurzych istotek plus Kozak z numerem jeden. Uratowane pisklęta nie wykazują obecnie ŻADNYCH objawów niepokojących, jedzą, piją i łobuzują. To była dobra decyzja. A my dzięki temu mamy najlepszy telewizor, jaki można sobie wyobrazić.


Podsumowanie: przeżyły dwie nasze „krzyżóweczki”, jeden leghorn, sześć zielononóżek i trzy appenzellery. Z punktu hodowlanego porażka. Ale po ludzku: sukces :)




3 komentarze:

  1. ale cuda gratuluje ogormnie udownie ze choc tyle sie udalo uratowac!

    OdpowiedzUsuń
  2. I tak to serce zatriumfowało nad rozsądkiem :D Brawo! Trzymam kciuki za maluszki!

    OdpowiedzUsuń
  3. Maluchy są cudne!!! Cała rodzina (łącznie z psami i kotami) godzinami gapi się w nowy kurzy telewizor :)

    OdpowiedzUsuń