poniedziałek, 12 grudnia 2016

Leniwa sobota... czyli psy, konie, czekolada i Jasińscy

Plan na sobotę był prosty: najpierw Jasińska (Kasia), potem Jasiński (Jacek). Kasia – wykłady w Krakowie o psychologii koni, Jacek – opowieść o podróżach. Plan wydawał się dość ciasny, ale jak najbardziej realny. Tyle, że w weterynaryjnych planach zawsze coś musi pójść pod górkę. Pierwsze sygnały pojawiły się w piątek wieczorem – umówiona na wizytę rhodezjanka z podejrzeniem chłoniaka jelitowego utknęła w korku i spóźniła się o godzinę, przez co wizyta przeciągnęła się ponad plan. Potem niewinne pytanie zaprzyjaźnionej hodowczyni: czy jakby coś na randce poszło nie tak, to mogę na was liczyć?

Sobota rano. W domu góra aktualizacji na stronie internetowej, w pracy najpierw laparotomia, a potem oczywiście randka (bo oczywiście poszło nie tak...). U suni – Setki nowotwór okazał się fragmentem kanapy, który łakoma pacjentka pożarła kilka dni wcześniej. To pierwszy nowotwór, który można wyprać i wykorzystać ponownie ;) Właścicielka szczęśliwa doniosła nam dzień później, że pacjentka wróciła do świata żywych i dziękuje za pomoc.

Setka wypoczywa po zabiegu - fot. z archiwum właścicieli. 
Sobota godzina 13.00. Błyskawiczny obiad i z całą ferajną wyjazd na wykład Kasi Jasińskiej. To pierwsza część z cyklu pięciu wykładów z praktycznej psychologii koni. Wybraliśmy się na pewniaka, bo już wcześniej mieliśmy okazję uczestniczyć w zajęciach prowadzonych przez Kasię. W tą sobotę zastanawialiśmy się Jak widzą nas konie? Kolejne tematy spotkań: Jak uczą się konie? Zachowania prawo- i lewopółkulowe. Koniobowości. Partnerstwo. Dużo ciekawej i praktycznej wiedzy podanej w przystępny sposób.

Sobota godzina 16.00. Wyjęczana przez dzieci wizyta w pijalni czekolady Karmello. Niewyobrażalnie zasłodzeni pognaliśmy do samochodu i potem do domu.


Sobota godzina 17.30. Karmienie zwierzyńca i znowu w drogę! Tym razem kierunek: Zaczarowane Wzgórze. Spotkanie wigilijne i wspaniała opowieść podróżnika, Jacka Jasińskiego, o wyprawach na końskim grzbiecie. Na swojej stronie tak pisze o swoim projekcie: 

Projekt „Cztery Pory Roku w Siodle” trudno opisać jednym zdaniem – jest to po prostu swobodna opowieść o narodzinach i realizacji marzenia, które pojawiło się w dzieciństwie, przetrwało w uśpieniu przez kilkanaście lat i nagle eksplodowało. Konie i podróże intrygowały mnie od zawsze. Niestety przez wiele lat nie miałem możliwości realizowania mojej pasji – do czasu, do dnia kiedy porzuciłem wygodną pozorną stabilizację i zacząłem spełniać własne pomysły. Wędruję z końmi po Polsce, Europie, Azji, niezależnie od pory roku i pogody. Wędruję sam, z Rodziną, z Przyjaciółmi i grupami Przypadkowych Ludzi (którzy często staja się Moimi Przyjaciółmi). Jura, Pustynia Błędowska, Karpaty, Gruzja, Azerbejdżan, Iran, Azja Centralna itd… Kolejne destynacje w planach – spokojnie, wystarczy do późnej starości…
Chętnie opowiem o moich podróżach, przygodach, doświadczeniach, odwiedzonych krajach, spotkanych ludziach i o planach na przyszłość – serdecznie zapraszam.

fot. www.nomadiclife.eu
Nic dodać nic ująć. Było niezwykle, bo i miejsce niezwykłe i opowieść niezwykła. I skończyło się na postanowieniu: nie wiem kiedy, ale na pewno MUSZĘ zwiedzić gruzińskie bezdroża...

fot. www.nomadiclife.eu

Dzień zakończył się w sobotę ok. 23.00, kiedy po tak leniwie spędzonym dniu można było przytulić głowę do poduszki i zasnąć...

Dziękuję Jackowi Jasińskiemu za zgodę na wykorzystanie zdjęć z jego strony www.nomadiclife.eu
O zajęciach z Kasią Jasińską czytajcie TUTAJ >>>
Strona Zaczarowanego Wzgórza TUTAJ >>>
A relację z naturalnego szkolenia na Zaczarowanym Wzgórzu znajdziesz TUTAJ >>>



wtorek, 6 grudnia 2016

Mikołajkowe wspomnienie

Historia DJa jest smutna. Ale wspomnienie bardzo aktualne. Jeden z najdzielniejszych naszych pacjentów, cierpliwy i pod każdym względem wyjątkowy. 11-letni berneński pies pasterski.
Przyjechał do nas ponad 6 miesięcy temu z historią choroby sięgającą kilka miesięcy wstecz. Krwawienia z nosa, duszność, infekcje. Leki pomagały tylko na chwilę, więc lekarz prowadzący skierował DJa do THERIOSa. Dokładne badanie wykazało kalafiorowaty guz migdałka, podejrzenie raka. Zmieniony migdałek został usunięty przez dr Jacka Ingardena. Histopatologia bezlitośnie potwierdziła podejrzenie – rak płaskonabłonkowy migdałka. Paskudny, źle rokujący. Ale pacjent czuł się dobrze, więc właściciele podjęli walkę. DJ przeszedł leczenie chemią, potem dodatkowe zabiegi i elektrochemioterapię. Przez cały czas czuł się stabilnie, więc nie było mowy o zakończeniu leczenia. Walkę przegrał pod koniec listopada, po pół roku od pierwszej u nas wizyty, a prawie rok od pojawienia się pierwszych objawów. 


Kilka dni temu w Przychodni Weterynaryjnej THERIOS pojawili się właściciele z mikołajkowym podziękowaniem za opiekę. Z jednej strony wrócił smutek, bo do tej pory zawsze zjawiali się u nas ze swoim bernisiem. Z drugiej miły gest, bo dla nas, weterynarzy, to ważne, że wiemy, że nasza praca, nawet taka ze smutnym zakończeniem, ma sens... 

DJ w psim raju <3 Fot. z archiwum właścicieli.

środa, 16 listopada 2016

Mirusia – kotka, która bardzo chce żyć...

Mirusię poznaliśmy ponad pół roku temu, dokładnie 4 maja. Przyjechała ze sporej wielkości guzem żuchwy, który w ciągu dwóch ostatnich tygodni szybko się powiększał. Lekarze prowadzący rozłożyli ręce i dali kotce tylko jedną szansę – wizytę w THERIOSie. Doktor Maja nakłuła guza, żeby pobrać materiał do badania cytologicznego. Rozpoznanie było fatalne: rak płaskonabłonkowy o wysokim stopniu złośliwości. Jakby nie to, że kotka czuła się nieźle, to pewnie podpisalibyśmy się pod złym rokowaniem, o którym mówili nasi poprzednicy. Ale Mirusia od pierwszej wizyty pokazała ducha wojownika. Widać było, że bardzo chce żyć i nie ma zamiaru się poddać. Dostała szansę – wprowadziliśmy paliatywną chemioterapię.

Od tego czasu mięły już długie miesiące. Większość leczenia przejęli wspaniali lekarze miejscowi. Codziennie podają Mirusi zastrzyki, pobierają krew do badań i wreszcie podają zaleconą karboplatynę. Przed każdym podaniem wyniki są przesyłane mailem do THERIOSa, a telefonicznie właścicielka omawia z dr Mają szczegóły leczenia i spisuje zalecenia.

Po 3 tygodniach od pierwszej wizyty dostaliśmy od właścicielki wiadomość: 
W rozmowie telefonicznej zobowiązałam się do skreślenia paru słów na temat stosowania chemioterapii u zwierząt celem wskazania innym właścicielom czworonogów by nie bali się podejmować decyzji na temat tego typu leczenia. Mam nadzieję, że uda mi się namówić czy przekonać choć parę osób.
Cały list TUTAJ>>> 


Fragmenty kolejnych maili:

Mirusia i tak wie, że jest najpiękniejszym kocurkiem na świecie, nie mówiąc już o jej dzielności i potężnej woli życia. Po przejściowym złym samopoczuciu widać że wraca znowu do formy, z czego bardzo się cieszymy. Mamy nadzieję, że niebawem można będzie podać kolejną chemię. Każdorazowo guz "źle" znosi chemioterapię i na jakiś czas ogranicza przyrost, zbawienne działanie karboplatyny widać po około tygodniu od jej podania. Robimy wszystko by Mirusia miała jak najlepszy i jak najdłuższy komfort życia. Walczymy dalej i jesteśmy dobrej myśli :-)

Niestety od kilkunastu już dni buziunia nie domyka się . Przesyłam zdjęcie śpiącej kici - to jej ulubiona pozycja od zawsze, ale zobaczcie, że ma otwartą buźkę i tak ma cały czas, również na drugiej foteczce doskonale to widać. Mirusia jest jednak tak nieprzeciętna, że i tym się nie przeraża i doskonale sobie radzi :-)

Niepokoimy się tym, że koteczka miewa dni ze słabszym łaknieniem. Podchodzi do miseczek, prosi nas o pokarm, a kiedy dochodzi do karmienia to otrząsa się i odchodzi. Nie mamy pojęcia co może być przyczyną , nie dotyczy to konkretnej karmy, ani faktu podawanych leków. Od wczoraj, nie zapeszając, nadrabia kicia ostatnie dwa dni i je przecudnie :-) 
Mamy też i drugi problem. Oprócz wybarwiania się futerka na kolor brązowy to na łapeczkach i pod pyszczkiem robią się takie twarde zlepienia futerka. Walczymy z tym jak możemy, ale wiecie Państwo, że Mirusia jest oporną pacjentką i z nami też nie współpracuje, toteż nie dajemy rady do końca pozbywać się tych "upiornych ozdób".
Poza tym bawimy się, broimy (złapanie myszy mówi samo za siebie), mruczymy radośnie :-)
Ściskam i pozdrawiam cieplutko całą Załogę Theriosa

Wszystko szło bardzo dobrze. Aż do feralnego dnia pod koniec października:
Stała nam się tragedia po pobraniu krwi... Wróciłam z Mirusią z lecznicy, od razu kotka zaczęła być dziwie niespokojna, biegała, chowała się, spojrzałam w oczka i zobaczyłam coś strasznego. Oba oczątka były zasłonięte taką wydzieliną, jakby "firanką". Prawdopodobnie z wysiłku i przeżycia coś nam się uszkodziło w oczątkach. Co my mamy zrobić moi kochani??? Było teraz tak stabilnie, z pobieraniem karmy wszystko się unormowało, apetyt dopisywał, energią Mirunia tryskała, chemia miała być podana w czwartek, a teraz... Czekamy na wszelkie wsparcie.

Dzisiaj mija 7 dni od kiedy pojawił się u Mirusi problem z oczkami. Mirusia oczywiście pokazuje, że nic takiego się nie wydarzyło, ma apatyt, wita się z nami, mruczy; muszę tylko czasem pomagać jej łapeczki ukierunkować na drapaczkę - dotychczas moje wracanie z pracy było sankcjonowane radosnym drapaniem pazurek i nadal rytuał jest zachowany.

Chyba już moi kochani wiecie, że my walczymy do końca, byleby tylko nie kosztem bólu i cierpienia. Wiem i rozumiem co Pani Doktor mogła odczuwać patrząc na oczka Mirusi, doskonale rozumiem również sugestię rozpatrzenia kwestii pożegnania. Proszę mi wierzyć żadne z naszych zwierzątek nie było poddawane choćby najmniejszej próbie cierpienia i nigdy nie doprowadzimy do sytuacji by Mirusia miała cierpieć, a my na siłę będziemy przedłużać jej życie. Ale kotka naprawdę jest niesamowita... Radzi sobie doskonale, jedynie nie biega, bo boi się by o coś nie uderzyć. Ma apetyt, robi toaletę i znowu "chrupie" suchą karmę. Ile tego jedzonka wpada jej do pyszczka to inna historia, ale zawsze coś tam połknie.
Szkoda, że nie udało nam się pokonać nowotworu (wiemy, że jest to bardzo nierówna walka), ale dopóki koteczka sama pokazuje, że nadal chce mu stawić czoła i natrzeć nosa to przemy do przodu.
Pozdrawiam cieplutko cały personel Theriosa...


Dzisiejsza rozmowa przyniosła wielką dawkę optymizmu – Mirusia czuje się bardzo dobrze. Najnowszych zdjęć nie pokażemy, bo Mirusia od przygody z oczami jest po prostu brzydka. Ale zupełnie jej to nie przeszkadza. Żyje sobie szczęśliwie, poddając się rytuałom dnia. I po raz kolejny podjęliśmy decyzję, że kontynuujemy leczenie :) I w imieniu Mirusi i jej właścicielek prosimy o całą masę dobrych myśli dla naszej wyjątkowej pacjentki <3 

  

czwartek, 10 listopada 2016

Ptyś

O cudownym Ptysiu było już w poprzednim poście. Tym razem tylko załącznik: Ptyś-który-kocha-wszystko-co-żyje, a szczególnie jedzenie, popisuje się na stole w gabinecie. Co ciekawe, do zejścia na ziemię też trzeba go było namawiać. Ustawiliśmy krzesło, obiecaliśmy nagrodę (ulubione ciasteczko czekoladowe) i dopiero wtedy jaśnie pan zszedł na ziemię.

Główny bohater: Ptyś
Drugi plan: Agnieszka
Filmik pojawił się na stronie dzięki Adamowi :)

sobota, 5 listopada 2016

Taki sobie listopadowy piątek...

Weterynarz leczy połamaną łapkę, ale trudno usiedzieć w miejscu, jak tyle się dzieje w THERIOSie. Nareszcie jest okazja przyglądnięcia się pracy innych i pogawędzenia z właścicielami pacjentów i... samymi pacjentami.

Dzień zaczęliśmy od sterylizacji 6-miesięcznej szylkretowej kotki Julietty. W międzyczasie do Przychodni przyjechał młodziutki pinczerek z podejrzeniem parwowirozy. Parwo jest groźną chorobą zakaźną, więc maluch od razu został umieszczony w osobnym pomieszczeniu. Na szczęście wynik testu był ujemny. Maluszek został nawodniony i od razu lepiej się poczuł.

Trudne przypadki hematologiczne reprezentowała 8-letnia Sari. Przyjechała do nas aż z Lublina. Od sierpnia ma bardzo podwyższone płytki krwi. Przyczyna nieznana. Skierowana przez Doktor Anię Kot z Lubelskiego Centrum MałychZwierząt (naszą dawną stażystkę!) na biopsję szpiku, z podejrzeniem białaczki. Pierwsza, wstępna ocena pobranego szpiku wykluczyła nowotwór. Szkiełka pojechały jeszcze na konsultację do patologa z laboratorium Idexx, ale Sari i jej właściciele pojechali do domu pełni optymizmu :) A przy wybudzaniu suni asystował Pedro – najlepszy wybudzacz pod słońcem. Sari leniwie podniosła jedną powiekę i zobaczyła... kota przytulającego się do ukochanej właścicielki. Działanie leków zostało zneutralizowane przez adrenalinę i pacjentka w sekundę gotowa była do polowania na futrzastego intruza ;)




Kolejną trudną pacjentką była 13-letnia yorczyca. Trudną i niestety nie tak optymistyczną jak Sari. Główną przyczyną wizyty był ogromy guz sutka. Niestety sunia nie zakwalifikowała się do zabiegu z powodu jednoczesnego ostrego zapalenia trzustki, niewydolności nerek i niewydolności wątroby. Dodatkowo badanie usg wykazało początkowe stadium ropomacicza. Podjęliśmy próbę leczenia, ale rokowanie dla tej pacjentki jest nie najlepsze...



Piątkowym pacjentem był też nasz ulubiony Ptyś – biegające szczęście. Na moje pytanie: „Gdzie jest Ptysiek?” Kasia ze śmiechem pokazała na drzwi i stwierdziła: „Już ciągnie do nas swojego pana”. I faktycznie, sekundę później zobaczyłam w drzwiach roześmiany pysk Ptysia i lekko zdyszanego właściciela, który dosłownie został wciągnięty do przychodni. Jak zawsze. Ptyś kocha nas nad życie, zresztą chyba nie ma rzeczy, której nie kocha. Objawia swoją miłość całym sobą, bez względu na to, czy ma pobieraną krew, zmieniane opatrunki, czy usuwane kolejne guzki, na podłodze i na stole operacyjnym, zawsze i wszędzie. Ptysia kochają wszyscy. Tym razem popisywał się swoimi umiejętnościami siedząc na stole w gabinecie, w miejscu, które inne psy często paraliżuje ze strach.

Filmik z Ptysiem w roli głównej oglądniesz TUTAJ >>>

O pozostałych pacjentach tylko wspomnę, bo popołudniu w THERIOSie rządziła Doktor Krysia. Na brak pracy nie narzekała. Był m.in. weimar z niedoczynnością tarczycy, labrador z ostrym zapaleniem gardła i drożdżycą uszu oraz 6-miesięczny Misiek z biegunką.

To był pracowity dzień – trudne przypadki przeplatały się ze szczepieniami i odrobaczaniem, strzyżenie ze zdjęciami rentgenowskimi i badaniem usg. Były chwile smutne i radosne, był śmiech i były łzy. Bo to nie jest łatwy zawód. Dużo w nim emocji, często skrajnych. Jako specjaliści od spraw beznadziejnych musimy często stawiać czoła tematom trudnym. Ale tym większa jest radość, jak uda się naszym pacjentom pomóc...


środa, 2 listopada 2016

I znowu cesarka...

Cesarskie cięcia u naszych pacjentów zawsze są dla nas, lekarzy i techników z Przychodni WeterynaryjnejTHERIOS, ogromnym przeżyciem. Z jednej strony ogromna odpowiedzialność, żeby wybrać najlepszy moment operacji. Z drugiej – powitanie nowego życia. Czasem trzeba walczyć, bo maluszki mają problem ze złapaniem pierwszego oddechu, a czasami wyzwaniem jest utrzymanie rozłażących się małych kulek w jednym miejscu. Niektóre już po 15 minutach od opuszczenia bezpiecznej macicy wybierają się na zwiedzanie okolicy!


Pacjentka sprzed kilku dni jest mopsem. To już trzeci poród tej dzielnej psiej mamy. Pierwsze dwa przebiegły bez powikłań, ale ze względu na stratę dwóch szczeniąt i niezbyt dobrą kondycję w obecnej ciąży właściciele zadecydowali cesarskim cięciu. „Proszę ciąć jak najszybciej” - naciskali. Ale doktor Jacek cierpliwie tłumaczył, że jeszcze jest czas. Bo nie chodzi tylko o to, żeby zrobić zabieg, ale żeby zapewnić maksimum bezpieczeństwa matce i szczeniaczkom. Codzienne badania hormonalne i częste kontrole usg trochę zestresowanych właścicieli irytowały, ale na szczęście dali się przekonać, że należy wziąć trzy głębokie oddechy i uzbroić się w cierpliwość. Sunia była gruba jak balon, ledwo się ruszała i odmawiała jedzenia. W końcu doktor stwierdził: „tniemy!”.

Cały personel THERIOSa włączył się w przygotowania. Bo operacja to jedno, a drugie to opieka nad noworodkami. Do pomocy od razu zgłosili się nasi praktykanci z Czech, dla których taka operacja to nie lada gratka. Każdy może się wykazać, bo też każda para rąk się przydaje do masowania maluszków. 


Operacja przebiegła bez powikłań. Niestety po zabiegu trzeba było usunąć atoniczną macicę. Przypuszczalnie zbyt silne jej wypełnienie było przyczyną złego samopoczucia suni pod koniec ciąży. Decyzja o cesarskim cięciu z wyboru była jak najbardziej słuszna.


Ale wróćmy do naszych małych mopsików. Wspólnymi siłami urodziliśmy piękną szósteczkę maluchów: trzy dziewczyny i trzech chłopaków. Wszystkie bardzo żywotne, z grupy tych uciekających i awanturujących się. Po pierwszym rozmasowaniu i odśluzowaniu zostały zważone i oznaczone kolorowymi wstążeczkami. Po wybudzeniu mopsiej mamy cała rodzina przejęta pojechała do domu. Kilka dni później dostaliśmy informację, że całe towarzystwo czuje się znakomicie :) 




poniedziałek, 31 października 2016

A po godzinach... mydło!

Wet miał wypadek i znowu chodzi z zagipsowaną ręką. Ale na szczęście ma młodszą siostrę, która przybyła z odsieczą. Obie miały biegać w weekend po lublinieckich lasach szkoląc się pod okiem emerytowanych specjalsów. Niestety plany musiały ulec zmianie... Młodsza siostra pomagała starszej zmywać, strofować dzieci i przeprowadziła przyspieszony kurs marketingu narracyjnego. Starsza postanowiła się odwdzięczyć organizując krótki kurs... produkcji MYDŁA. Zestaw różnorodnych tłuszczów czekał w szafce od kilku dni, wujek internet dostarczył instrukcję, akcesoria ochronne przyjechały z THERIOSa. Przepisy zostały przystosowane do posiadanych składników – wybór padł na apetyczne mydło kastylijskie na bazie oliwy z oliwek pomace oraz aromatyczne mydło sherry z masłem kakaowym. Został też zakupiony smalec, ale jakoś żadna z sióstr nie odważyła się go wykorzystać.

Cykl produkcyjny nie okazał się trudny. Przywództwo objęła siostra – weterynarz, która wydawała polecenia i czasem ruszała zdrową ręką odważając i podgrzewając poszczególne składniki. Fizyczną stroną produkcji zajęła się siostra – dziennikarka, która z narażeniem życia i zdrowia łączyła ług sodowy z wodą, a potem z tłuszczami i dodatkami.


Na koniec pachnący budyń został rozłożony do różnokształtnych foremek i odstawiony w ciche i spokojne miejsce na 24 godziny. Teraz siostrzane mydła czeka kilkutygodniowy proces dojrzewania, po którym żrąca plastelina nabierze właściwości myjących. Poszukiwani odważni testerzy! 




wtorek, 18 października 2016

Październikowy kurs usg

Pierwszy kurs ultrasonograficzny zorganizowaliśmy w 2003 roku. Ta edycja była... 48, słownie CZTERDZIESTA ÓSMA!!! Przyszłoroczny kurs będzie jubileuszowy. Przez ponad 10 lat organizacji nasze warsztaty ewoluują. Początkowo były dwudniowe. Pierwszy z dr Siembiedą, kilka kolejnych z dr Atamaniukiem. Po kilku latach zbierania doświadczeń i intensywnych szkoleń podjęliśmy trud samodzielnego prowadzenia. Głównym instruktorem jest dr Jacek Ingarden. Pomocą służą też inni pracownicy Przychodni Weterynaryjnej THERIOS. Ze względu na wszechstronność kursów (tak naprawdę są to kursy kliniczne, gdzie każdy pacjent ma swoją historię zdrowotną) zadecydowaliśmy o wydłużeniu kursu do 5 dni. Uczestnicy badają po 30-40 pacjentów, do dyspozycji mają nowoczesne ultrasonografy. Mogą uczestniczyć w zabiegach, mają też wgląd do wszystkich badań dodatkowych, które były i są na bieżąco wykonywane. Dzięki klinicznemu charakterowi naszych szkoleń każdy z nich jest inny, niepowtarzalny. Za każdym razem zestaw pacjentów jest niespodzianką.

Uzupełnieniem praktyki jest teoria. Praktyczna teoria. Przez te wszystkie lata stopniowo ograniczaliśmy teorię „teoretyczną”, czyli zasadę działania aparatów, czy całą masę fizyki, którą każdy weterynarz wynosi ze szkoły. Nasi kursanci uczą się praktycznej pracy ze sprzętem i z pacjentami. I jest oczywiście czas na koncert życzeń :) Ulubionym narządem kursantów są nadnercza i trzustka. Obecnie dostępny sprzęt daje możliwość szczegółowego badania nawet „trudnych” narządów... Są też biopsje cienko- i gruboigłowe. Szczęściarze uczestniczą w pobieraniu bioptatów od żywych pacjentów, a na pewno wszyscy ćwiczą na zakupionych w sklepach spożywczych narządach i owocach (ulubione oliwki widać na zdjęciu!).

Ten kurs również obfitował w rozmaite ciekawe przypadki. Wśród 38 przebadanych pacjentów znalazła się grupa pacjentów onkologicznych, m.in. pies z chłoniakiem, z nowotworem jądra, z guzem nadnerczy, czy 17-letnia kotka z rozległymi przerzutami do jamy brzusznej. Jak zwykle przyjechało też trochę pacjentów rozrodowych, u których kursanci rozpoznali w dwóch przypadkach torbiele jajników, u jednej pacjentki początkowe stadium ropomacicza oraz zapalenie kikuta macicy. Potwierdzone zostały dwie ciąże mnogie – u pekińczyka i posokowca. Szeroko pojętych pacjentów internistycznych reprezentowały m.in. zwierzaki z zapaleniem trzustki, niewydolnością wątroby, przewlekłą niewydolnością nerek, atonią pęcherza moczowego. I oczywiście grupa szczęśliwych, zdrowych pacjentów, którzy są stałymi bywalcami naszych kursów (jak trzy berneńczyki ze zdjęcia) :)

Kursantki na końcu kursu wyglądały na bardzo zadowolone, co udokumentowały w naszej ankiecie przyznając kursowi ultrasonograficznemu w THERIOSie wysoką liczbę punktów w każdej kategorii :)

Więcej informacji o kursach organizowanych w PW THERIOS znajdziesz TUTAJ >>> 







niedziela, 9 października 2016

Weterynarz i... zioła

… czyli kurs zielarski dla początkujących.

Od kilku lat na całym świecie nastała moda na powrót do natury. Mieszkańcom Ziemi znudziły się chemiczne eksperymenty koncernów farmaceutycznych i producentów żywności i postanowili wrócić do korzeni. Jednym z rozwijających się ostatnio kierunków jest ziołolecznictwo. Zresztą zioła to nie tylko leczenie, ale też świetny dodatek żywieniowy, czy składnik naturalnych kosmetyków. W moim ogródku od kilku lat zagościły zioła, którymi raczę swoją rodzinę i zwierzyniec. A im więcej pomysłów, tym większy niedosyt. I pewnego dnia wpadła mi w ręce informacja o kursach zielarskich organizowanych w opactwie tynieckim. To jest to! - pomyślałam i wysłałam zgłoszenie.

Pierwsza część kursu dotyczyła agrotechniki, czyli metod uprawy ziół. Prowadząca warsztaty pani profesor Elżbieta Pisulewska przedstawiła nam zasady prowadzenia upraw dużych i małych. Poznaliśmy tajemnice lawendy i mięty, a także kozłka lekarskiego i czosnków. Żeńska część grupy miała okazję wykonać twarzowe maseczki zapewniające wieczną młodość umęczonej skórze, m.in. z mojego ulubionego jarmużu. Zwiedziliśmy też ogródek ziołowy pełen roślin teoretycznie niby znanych, ale w praktyce zadziwiających.

Dodatkową atrakcją było zwiedzanie Opactwa z przewodnikiem, sympatycznym Bratem Karolem, który dzień później, w niedzielę, na Mszy Świętej, podjął trudną próbę nauczenia wiernych fragmentu psalmu. Brat wykazał się dużą cierpliwością i... poczuciem humoru, bo niestety nie trafił na pojętnych uczniów ;)

Strona Opactwa Benedyktynów w Tyńcu TUTAJ >>>

Informacje o warsztatach „Tajemnice ziół” TUTAJ >>>

 



  

wtorek, 20 września 2016

O psiej wierności... we Lwowie

Pewien lwowski przedsiębiorca z XIX wieku, Józef Iwanowicz, był zapalonym myśliwym. Jego wiernymi towarzyszami były dwa psy: Pluto i Nero. Spędzały z nim mnóstwo czasu, zapatrzone w swojego pana jak w obraz. Właściciel dbał o nie i odwzajemniał ich miłość. Niestety, pewnego dnia zmarł. Psy towarzyszyły konduktowi żałobnemu aż na Cmentarz Łyczakowski, a potem położyły się na mogile i zostały tam... odmawiając jedzenia i picia. Wierne swojemu panu aż do śmierci. Dla nich życie bez ukochanego właściciela straciło sens... Żona Józefa, Teresa Iwanowicz z Kłosowskich, zadecydowała, że wierni towarzysze spoczną po śmierci u jego boku.

Tę piękną historię przypomina nam nagrobek Józefa Iwanowicza, znajdujący się na słynnym Cmentarzu Łyczakowskim w Lwowie. Rzeźby wykonał Paweł Eutele – popiersie Józefa, a po jego bokach leżące psy: Nero i Pluto. Jak się przyjrzycie bliżej zauważycie łzy płynące z psich oczu. W dawnych czasach podobna rzeźba wzbudziła ogromny niesmak i liczne protesty, obecnie: zadumę i wzruszenie. Teresa nie zgodziła się na usunięcie rzeźb. Ale postanowiła ułagodzić nieco ludzkie języki umieszczając na wysokim cokole postać Madonny z klęczącymi po bokach modlącymi się aniołkami.


Historię o psiej wierności opowiadam dzięki wycieczce na moje rodzinne Kresy. Jak będziecie we Lwowie koniecznie wybierzcie się na najpiękniejszy na świecie Cmentarz Łyczakowski i odwiedźcie grób Iwanowiczów.


  

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

piątek, 29 lipca 2016

Niebezpieczna przygoda Leo

Leo ma niespełna 5 miesięcy. Do niedzieli był radosnym, beztroskim kociakiem. W niedzielę rozpoczął się jego feralny tydzień. Właścicielka zauważyła wymioty i wybrała się do pobliskiej lecznicy weterynaryjnej. Kociak dostał leki i kroplówkę. Niestety, poprawy nie było. Wykonane zostało usg, podobno wszystko było w najlepszym porządku. Kociak jednak czuł się coraz gorzej – był słaby, nie interesował się otoczeniem i szybko tracił masę ciała. Do nas trafił z wystającymi żebrami i kręgosłupem, wyglądający jak zlepek nieszczęść, a do tego pachniał jak... szambo. Wspólnie z właścicielami podjęliśmy decyzję: robimy badania, nawadniamy i operujemy.

Operacja ze względu na zły stan naszego pacjenta była wykonywana w ryzyku, jednak nie było wyjścia. Decyzja okazała się słuszna – jelito czcze Leona okazało się wgłobione, czyli wsunięte w dalszy odcinek jelita i zaklinowane, a jego spora część była objęta martwicą. Doktor Jacek usunął purpurowo-czarny fragment i zszył oba końce.


Noc minęła spokojnie. Kociak początkowo nie reagował na kontrolne badania. Dopiero około 4 nad ranem po raz pierwszy wykazał objawy buntu przeciwko pomiarowi temperatury. Następnego dnia dostał pierwszych kilka kropli wody, którą chętnie wypił. Jutro czeka go pierwszy płynny posiłek. Jak jelita podejmą pracę, w sobotę wróci do domu.



  

czwartek, 28 lipca 2016