czwartek, 5 października 2017

Uzależnieni od szkoleń... Kwalifikowany kurs pierwszej pomocy.

Są ludzie, którzy ciągle muszą się szkolić i nabywać nowe umiejętności. Lubią to, ale też ciągle czują niedosyt wiedzy. Jestem jedną z takich osób. Człowiek uczy się przez całe życie. Najgorzej, jak powie: wiem wszystko, mogę się zatrzymać, sięgnąłem szczytu. Moim zdaniem to najgłupsza rzecz, jaką można powiedzieć. Nawet w okrojonym zakresie: jestem dobry w jeździe konnej, umiem już gotować, znam się dobrze na onkologii / nauczaniu / motoryzacji, wiem wszystko o dzieciach. Jak słyszę takie stwierdzenie, to więcej słyszeć nie muszę, kończę rozmowę. Chyba, że mam zły dzień i mam ochotę dać takiemu komuś prztyczka w nos. Wtedy drżyjcie zarozumialcy! W najlepszym wypadku będzie to krótki docinek, którego być może nawet nie zauważycie. W najgorszym przydługawy monolog z elementami moralno-filozoficznymi.

Tyle wstępu. Teraz czas na konkret. W dniach 27.09. - 1.10.2017 miałam przyjemność uczestniczyć w zorganizowanym przez Fundację Byłych Żołnierzy i FunkcjonariuszySił Specjalnych SZTURMAN szkoleniu z kwalifikowanej pierwszej pomocy. Dzięki współpracy z firmą REMEX Michała van der Coghena szkolenie prowadzone było w najwyższych standardach – nie tylko merytorycznych, ale też dydaktycznych. Uczestnikami była głównie młodzież z organizacji proobronnych. Osoby z wyższym numerem PESEL mogły się szkolić jako opiekunowie grup. I w takim charakterze autorka tekstu występowała.

Dzień pierwszy.
Teoria. Góra wiedzy podana z prędkością karabinu maszynowego. Pierwsze wrażenie: olaboga! Toż to nie do opanowania! Te wszystkie zagrożenia, objawy, procedury postępowania przyprawiły nas o zawrót głowy. Spać poszłam pełna obaw, czy jestem w stanie ten kurs zaliczyć...

Dzień drugi.
Praktyka. Podbierak, nosze, pozycje bezpieczne, opatrunki podciśnieniowe, udrażnianie dróg oddechowych, tlenoterapia, zakładanie kołnierza usztywniającego. A na deser psycholog. Spotkanie z panią psycholog było z pozoru niepotrzebną stratą czasu. W praktyce przyniosło sporą dawkę refleksji. Tam zaliczyłam pierwszą dużą porażkę. Miałam zająć się dziewczyną ze złamaną nogą. Przeciwko sobie miałam grupę gapiów, których zadaniem było zachowywanie się jak na gapiów przystało, czyli przeszkadzanie, dobre rady, zdjęcia z połamańcem i zero pomocy. Mimo tego, że była to zabawa, nie byłam w stanie zebrać myśli, żeby zaproponować mojej poszkodowanej coś logicznego. To był ważny i niezwykle cenny element szkolenia ratowniczego.

Dzień trzeci.
Praktyka. Transport rannego, wyciąganie rannego z samochodu, resuscytacja w różnych konfiguracjach, m.in. resuscytacja pod kontrola komputera: ocena prawidłowości ucisku na klatkę piersiową (łącznie z ustawieniem dłoni!) i sztucznego oddychania (częstotliwość, głębokość wdechów i drożność dróg oddechowych), badanie podstawowe poszkodowanego z urazem i nieurazowego, „szybka piątka”, wywiad SAMPLE, resuscytacja dzieci i niemowląt, sprzętowe udrażnianie dróg oddechowych, kwalifikacja i obsługa defibrylatora oraz kolejne elementy bezpiecznego transportu. Niewątpliwą atrakcją były zadławienia – dzięki sprzętowi dydaktycznemu uczestnicy nie tylko ćwiczyli, ale też dobrze się bawili ;) Popołudniu triage i próbne testy. Kolejna porażka – 22 punkty na 30 możliwych. Jakbym pisała test tego dnia, to egzamin byłby w plecy... 

Zerknijcie na film na końcu - jedna ze scenek ze szkolenia :) 

Dzień czwarty.
Stopniowe zbieranie nabytych umiejętności w całość. Przygotowane przez instruktorów scenki (z udziałem samych uczestników) wprawiły mnie w sporą depresję. To, co wydawało się początkowo proste, w pośpiechu i stresie okazało się niewykonalne. Tym sposobem nie dość, że zaliczyłam jedną swoją śmierć, to jeszcze umarła dwójka moich fikcyjnych dzieci. Przykre było to, że i tak należało mnie na śmierć skazać, ale przynajmniej moje geny w postaci potomstwa by ocalały... A tak ocalał tylko mój mąż, który w zasadzie nie wymagał jakiejś szczególnej pomocy. Sytuacja pokazała, że wiedza to nie wszystko, ważne jest również korzystanie z własnego mózgu. Kolejne akcje zakończyły się większym sukcesem i ofiar śmiertelnych udało się uniknąć.
Po obiedzie wałkowaliśmy zakładanie opatruków i hipotermię.
Nocka co poniektórym minęła na powtórce materiału przed niedzielnymi egzaminami.


Dzień piąty.
Przed obiadem szkolenie, szkolenie, szkolenie... Postępowanie z poszkodowanym na motorze (jako fantom, któremu zdejmowano kask po wypadku zrozumiałam określenie „przeszczep” dotyczący wariatów na motorach szalejących po naszych drogach), tamowanie krwotoków i zawsze na czasie resyscytacja z AED.
Popołudnie minęło pod znakiem egzaminów. Osobiście była tak wyczerpana, że stres uleciał i już mi było wszystko jedno, czy zdam, czy nie. Ciężar wiedzy i doświadczeń był potężny i jedno, czego byłam świadoma to fakt, że ten kurs to dopiero początek. Trzeba to wszystko jeszcze raz przemyśleć, przećwiczyć i używać ile się da. Oby nie było potrzebne, ale z drugiej strony, jak coś gdzieś się wydarzy, to wiem co robić.
Egzamin zaliczylam w tempie ekspresowym. To był mój najszybszy w życiu egzamin, bo też ratownik musi działać szybko. Pytania o udar mózgu, wstrząs i resuscytację kobiety w ciąży, potem stanowisko z fantomem, który dostał zawału, szybka segregacja poszkodowanych w wypadku masowym i założenie opaski uciskowej na kwawiącą nogę. Zanim się zorientowałam, już byłam po egzaminie. Ufff...


Jak widać szkolenie było bardzo intensywne i wręcz naszpikowane sytuacjami, w którymi każdy z nas może się na co dzień spotkać. Ile razy przejeżdżaliśmy koło wypadku i z obawy przed swoją niewiedzą nie zatrzymaliśmy się, żeby pomóc poszkodowanym? Ile razy z daleka zarejestrowaliśmy gdzieś na horyzoncie nieprzytomną osobę, wokół której gromadzili się gapie? Moi koledzy kiedyś zaaranżowali udawaną akcję kradzieży torebki starszej pani. Ciekawi byli reakcji ludzi. Niestety... reakcji nie było. Cudza torebka, cudzy problem. Złamane ręce i nogi, zasłabnięcia, pogryzienia przez psy, upadki z roweru, podtopienia, stłuczki samochodowe, obite głowy, czy popularne krwawienie z nosa. Nie ma osoby, która nie miała z jakimś mniejszym lub większym wypadkiem do czynienia. Czy wiesz, co w takich sytuacjach robić? W mojej pracy jako lekarza weterynarii dość regularnie zdarzają się omdlenia, czy pogryzienia. Kurs uświadomił mi, jak mało na temat pierwszej pomocy wiedziałam. Moje roczniki nie miały okazji uczyć się podstaw ratownictwa w szkole. Ale z moich obserwacji młodzież, która brała udział w szkoleniu też w niektórych sytuacjach była bezsilna. Moim zdaniem taki kurs kwalifikowanej pierwszej pomocy powinien być obowiązkowy (łącznie z egzaminem państwowym!) dla każdego pełnoletniego Polaka. Zakres wiedzy nie jest aż tak duży, a potencjalne korzyści – dla nas, dla naszych najbliższych i dla każdego, kto w pobliżu nas ulegnie kontuzji bezcenne.  

A w tle... Piękne jezioro Posmyk, świniodziki, jelenie, kaczki, gęsi, śpiące na drzewach pawie i kot Kebab... To był dobry czas :D 
  


piątek, 15 września 2017

Czy pies może chorować na celiakię i jak to jest z tym glutenem?

Didi trafiła do Przychodni THERIOS na początku maja tego roku. Jest uroczą 11-letnia sunią rasy pekińczyk. W marcu straciła wzrok. Konsultacje u okulisty i neurologa nie wykazały nieprawidłowości. A pacjentka nadal nie widziała… Do tego doszły kolejne objawy: osłabienie i dziwne ataki, w czasie których sunia traciła przytomność i leżała nienaturalnie wygięta. Wykonano szereg badań, które właścicielom i lekarzom podniosły włosy na głowie: skrajna niedoczynność tarczycy, niewydolność wątroby, silna niedokrwistość. Wszyscy rozłożyli ręce i stwierdzili, że pozostaje tylko jedno: wyjazd do Myślenic. W THERIOSie usg wykazało rzadki problem – hiposplenizm, czyli zmniejszoną śledzionę, lekkie zapalenie trzustki, niedobór żelaza i kwasu foliowego i kamicę pęcherza moczowego. Lekarze Przychodni Weterynaryjnej THERIOS stanęli przed trudnym zadaniem: jak połączyć te wszystkie objawy? Przeczucie mówiło, że musi być jakiś wspólny mianownik. To była prawdziwa burza mózgów, zupełnie jak w serialu Dr House – wykluczanie, analizowanie, dopasowywanie. W końcu ostał się jeden potencjalny winowajca: gluten. Doktor Maja jako główne leczenie zaleciła dietę bezglutenową. Dodatkowo stopniowo ograniczona została dawka sterydu.

Po 5 miesiącach od pierwszej wizyty Didi czuje się bardzo dobrze. Ataki ustały, czerwone krwinki ustabilizowały się. Niestety wzroku nie odzyskała, ale przyzwyczaiła się do swojej ślepoty i przy każdej wizycie aktywnie wizytuje wszystkie kąty w THERIOSie. Przyzwyczaiła się też do nowej diety, chociaż czasami zdarza się jej jakieś małe „przestępstwo” w postaci niedozwolonej przegryzki. I wtedy choroba przypomina o sobie, ale już nie w takiej formie jak na początku.

Nietolerancja glutenu jest rzadką przypadłością u dorosłych psów, częściej natomiast spotyka się ją u psów młodych, szczególnie wybranych ras (np. seter irlandzki, samojed, irlandzki terier pszeniczny). U ludzi mówi się o celiakii, która jest szeroko opisywana. Są nawet specjalne sklepy z żywnością bezglutenową. 


Czym jest zatem gluten? Jest to białko, które występuje w pszenicy, jęczmieniu, życie i owsie. Powoduje różnego rodzaju rekcje alergiczne, problemy żołądkowo-jelitowe i zaburza wchłanianie innych składników z pokarmu. Niestety nie ma żadnego specyficznego testu, który może potwierdzić lub wykluczyć nietolerancję glutenu. Diagnostyka polega na dokładnym wywiadzie oraz badaniach dodatkowych, które mają na celu wykluczenie innych potencjalnych przyczyn. Najlepszym potwierdzeniem trafnej diagnozy jest poprawa po wprowadzeniu diety bezglutenowej, jednak na efekt trzeba poczekać nawet kilka tygodni.

wtorek, 8 sierpnia 2017

Bo psy są wszędzie...

 Weterynaryjna córka ostatnio stwierdziła: Mamo, czy ty, jak widzisz na ulicy psa, to musisz do niego gadać? Zastanowiłam się przez chwilę. No tak... to nie jest normalne. Zaczepianie psów i ich właścicieli znacznie ograniczyłam, ale nadal mi się to zdarza. A w związku z ostatnią pasją strzelecką widuję zdziwione spojrzenia ludzi, jak widzą starszą panią ubraną w mundur, która w przerwie między elementami musztry, czy jakiegoś szkolenia zagaduje: Ooo, jaki fajny foksik, w jakim jest wieku? Czy zachowuje się jak PRAWDZIWY foks? Bo ja mam takiego pacjenta, też foksterietr, ma 14 lat i do tej pory nie wydoroślał... Taki mniej-więcej dialog prowadziłam ostatnio pod Pomnikiem Cichociemnych w Warszawie, przed postawieniem posterunku honorowego przez Strzelców Rzeczypospolitej i złożeniem znicza. Córka wywróciła oczami i skomentowała moje zaczepki.

Będąc z kolei z dzieciakami na wakacyjnym obozie wojskowym w garnizonie w Bolesławcu przez moje życie przewinęły się dwa psy: jedna owczarzyca (niestety nie pamiętam imienia...) należąca do Komendanta Jednostki Poszukiwawczo-Ratowniczej „Baryt”, która zawojowała serca wielu uczestników szkolenia strzeleckiego. 


Druga to sunia o militarnym imieniu Beryl, mała sznaucerka, która przeszła ze Strzelcami całe szkolenie, niejednokrotnie dając się wszystkim we znaki. Beryl, jak to mały psiak, miała zwyczaj straszenia swoimi zębiskami, więc dużej sympatii nie zdobyła, jednak na pewno pozostanie na długo w pamięci obozowiczów. Została nawet uwieczniona w jednej z piosenek, którymi młodzież umilała sobie sobie codzienną poranną 3-kilometrową zaprawę. Niestety, ze względu na niezbyt cenzuralne słownictwo nie przytoczę słów piosenki...  





niedziela, 23 kwietnia 2017

A co jak się nie da? Historia trójpalczastej Nory.

Przygotowanie do zabiegu: tuż przed narkozą
Do THERIOSa przyjeżdżają czasami pacjenci rokujący tak źle, że lekarzom prowadzącym brakuje pomysłów, co zrobić. Czy możemy mu jakoś pomóc? - pytają właściciele. U nas się już nie da, ale spróbujcie jeszcze w Myślenicach – słyszą.

Lekarze w THERIOSie niestety nie są cudotwórcami, ale często widząc błagalne spojrzenia właścicieli myślą, myślą i myślą i wpadają na jakiś pomysł, dzięki któremu pacjent dostaje kolejne miesiące, czy nawet lata życia.

Tak trafiła do nas Nora, 12-letnia labradorka z guzem na łapie. Biopsja wykazała włókniakomięsaka i praktycznie przeżartą nowotworem jedną z kości śródręcza. Kilku onkologów stwierdziło, że jedyną szansą jest amputacja łapy. Ale Norcia z powodu rozległych zwyrodnień stawów palców ledwo chodziła na czterech, a co dopiero jakby jej ilość łap ograniczyć. Chemia – nie za bardzo, bo sunia wiekowa. Elektrochemia – nie działa przy nowotworach kości. Pozostała radioterapia, ale dostępna w Polsce działa dość powierzchownie, a guz u Nory był na tyle duży, że o dobrej penetracji w głąb tkanek nie było co marzyć. Co robić? Sunia w dobrej kondycji, szczęśliwa, tylko ta boląca, zniekształcona łapa…

Rtg łapek Nory 

Doktor Jacek operuje... 
Postanowiliśmy, że coś musimy wymyślić, bo nie można się tak od razu poddać. Ale operacja wiązała się z ryzykiem – miejsce fatalne, bo prawie bez tkanki, z niewielkim zapasem skóry, a do tego te wszystkie naczynia, nerwy i ścięgna, które tylko czekają, żeby ktoś je uszkodził… Doktor Jacek podrapał się po głowie i stwierdził: No dobra, robimy. Zabieg eksperymentalny i w ryzyku, ale warto spróbować. Usunął palec, potem elektrochemia tkanek miękkich i w dalszym planie kontynuacja radioterapii – już bez kości i bez guza, na znacznie mniejszą głębokość.

Operacja początkowo wyglądała dramatycznie, bo po usunięciu palca i guza wydawało się, że nie ma szans na zbliżenie brzegów rany i wygojenie. Ale Doktor posklejał wszystko w jedna całość i stworzył… trójpalczastego stwora.

Gojenie rany pooperacyjnej wspomagaliśmy falami milimetrowymi (RGA). Kontrola po dwóch dniach mile zaskoczyła wszystkich, którzy zebrali się, żeby kibicować Norze. Umówione zostały kolejne zabiegi RGA, a po całkowitym wygojeniu radioterapia we Wrocławiu. Nora dostała nową szansę i mamy nadzieję, że ją wykorzysta <3

Wybudzanie po operacji 

Kontrola - trójpalczasty stwór

Trójpalczasta Norcia w całej okazałości 
Szukaj nas też na facebooku 

środa, 29 marca 2017

O tym, jak weterynarz został fanem perliczych jaj

Przygodę z perliczkami zaczęłam 2 lata temu, o czy pisałam niejednokrotnie. A moja fascynacja tymi ptaszyskami nie słabnie. Stado hałaśliwych dziwolągów zwiększyło się do kilkunastu sztuk. Trójka podarowana przez profesora Dubiela, dwie samice przywędrowały od sąsiadów, a reszta własnoręcznie wyinkubowana i wychowana.


W tym roku od pierwszych dni marca zaczęło się szaleństwo jajeczne. Codziennie zbieramy po sporej garści perliczych jajek. A jajka te są nie byle jakie. Kształtne, nie do pomylenia z ich kurzymi odpowiednikami. Są od nich mniejsze (ważą ok. 45g) i bardziej trójkątne. Przez twardą skorupkę nie przenikają żadne zarazki, a w drugą stronę nie ucieka woda i przez to są znacznie trwalsze i bezpieczniejsze od jajek kurzych. Takie jajko można przechowywać nawet przez rok! Na razie nie odważyłam się sprawdzić, ale planuję od sierpnia zbierać jajka perlic i potem korzystać z nich przez całą zimę, w czasie której nieśność drobiu znacznie spada (u perliczek do zera). Ze względu na twardą skorupkę gorzej się nadają do gotowania na miękko, ale do wszystkich innych celów kulinarnych są idealne! Delikatne w smaku, z proporcjonalnie dużym żółtkiem są prawdziwym rarytasem.


Skład jajek perliczych jest wychwalany przez wielu znawców. Są znacznie bogatsze w witaminę A, D3, B i E oraz w „dobry” cholesterol. Nadają się dla dzieci, które nie przyswajają jajek kurzych.

Niestety, jaja perliczek mają też wady, o których każdy potencjalny hodowca musi wiedzieć. Nawet genialne jajko, żeby zostało docenione, musi być zniesione w takim miejscu, żeby łatwo je było znaleźć. I z tym perliczki mają spory problem. Są to afrykańskie ptaki, które codziennie przemierzają wiele kilometrów w poszukiwaniu jedzenia. Taką mają naturę i trudno im wytłumaczyć, że mają się trzymać blisko domu i kurnika. Perliczka, która znosi jajka w wyznaczonym miejscu, w kurniku, jest prawdziwym skarbem. W tym roku moje ptaszyska są wyjątkowo zdyscyplinowane, ale i tak dość regularnie znajduję jajka w końskim żłobie, czy porozrzucane po ujeżdżalni. Jest to frajda dla dzieciaków, które myszkują po okolicy w poszukiwaniu jajecznych skarbów.



Więcej o perliczkach przeczytasz TUTAJ >>> 



środa, 15 marca 2017

BILBO i jego woreczek…

Bilbo jest 10-letnim berneńczykiem, typowym przedstawicielem swojej rasy: sympatyczny, ufny i nieco opieszały. I jak każdy berneńczyk nie oszczędza swoich właścicieli pod kątem swojego zdrowia. Historia naszego pacjenta jest niezwykle ciekawa:
- 3x skręt żołądka
- gastropeksja (czyli ufiksowanie żołądka do ściany brzucha)
- krwiak i skręt śledziony zakończony usunięciem śledziony
- niewydolność wątroby.

Do nas trafił z podejrzeniem guza wątroby – do diagnostyki, a tak naprawdę po wyrok… Właściciel spodziewał się najgorszego, ale przed podjęciem ostatecznej decyzji chciał jeszcze zasięgnąć opinii onkologa.
W dniu wizyty Bilbo nie czuł się najlepiej. Błony śluzowe były bladoróżowe, a brzuch silnie napięty, bolesny i bardzo powiększony.

Usg niewiele wykazało, ponieważ w badaniu przeszkadzał dziwnie układający się gaz. Widoczny był wprawdzie guzowaty hipoechogeniczny twór, ale badanie było niejednoznaczne. Uzupełnieniem było zdjęcie rtg klatki piersiowej i brzucha. Przerzutów nie było, guz w brzuchu wielkości dużej pięści wywodzący się przypuszczalnie wątroby był wyraźnie widoczny, a do tego była… kupa. Przeładowane kałem jelita wypełniały cały brzuch.

Sposobem znanego Wojaka Szwejka zaczęliśmy od… lewatywy. Drugi krok to operacja. Bardziej diagnostyczna, ale z nastawieniem, że trzeba będzie usunąć fragment wątroby.

Po nacięciu brzucha pierwsze, co usłyszeliśmy to syk. Jak z pękniętego olbrzymiego balona. Brzuch był wypełniony… wolnym powietrzem. Z guz okazał się ogromnym, atonicznym woreczkiem żółciowym, wypełnionym zielonkawą galaretą. Bilbo musiał pożegnać się z prywatnym magazynem żółci i jednym płatem zmienionej wątroby, które do towarzystwa dostały guzek skórny z kufy. Okres pooperacyjny przebiegł bardzo dobrze.



Teraz nasz berniś prowadzi spokojne życie emeryta – dostaje od czasu do czasu garść tabletek i pewnie niebawem pokaże się na kontroli. A właściciel odetchnął z ulgą podwójnie, bo po pierwsze: jego przyjaciel żyje, a po drugie: w wątrobie nie było nowotworu, tylko masywne zapalenie, które spowodowało całą kaskadę groźnych zmian.


Życzymy Bilbo kolejnych szczęśliwych lat! 


  

wtorek, 7 marca 2017

Sezon jajeczny rozpoczęty!


Wiosna tuż, więc tradycyjnie już nadszedł czas na wysiadywanie. Na pierwszy ogień poszły jajka brojlerów – kurek typowo mięsnych. Opis był nieco przerażający:
Stado lęgowe wg wzorca przemysłowego. Kurczęta rosną szybko i już w wieku 2 miesięcy mogą osiągnąć masę 4 kg. 
Wyobraziłam sobie monstrualnego kurczaka napakowanego mięśniami jak sterydożerca, który łypie na mnie groźnie spod otłuszczonych powiek. Brrrr... A na dodatek nieopatrznie pochwaliłam się Romkowi – znajomemu z Wąwolnicy, że podjęłam nowe wyzwanie. O tak, widziałem takie kury - powiedział. Na początku to jeszcze trochę chodzą, ale potem to nawet na krok nie ruszają się od karmidła. I tylko jedzą i... [sami wiecie co...].
Po 3 tygodniach inkubacji nadszedł czas klucia. Ale białe potwory nie spieszyły się z przyjściem na świat. Nawet jajka nie podskakiwały nerwowo jak przy zielononóżkach, a dzióbki przebiły się przez skorupę i zamarły na kilkanaście godzin. Pomagać, czy nie pomagać? Rozmyślałam. Zdecydowałam, że dam moim brojlerkom szansę na samodzielne powitanie świata. Dobra decyzja! Klucie trwało prawie 2 dni, ale cała 20-tka przyszła na świat „drogami natury”. Skorupki pękały niespiesznie i nie było łatwe uwiecznienie obiektywem narodzin. W końcu udało się uwiecznić kilka kluczowych (lub może lepiej kluciowych) momentów, sami zobaczcie :)

Po kilku dniach prognozy Romka i sprzedawcy jajek zaczęły się sprawdzać. Pisklaki co kilka godzin stają się większe! Stadko w odchowalniku okupuje okolice karmnika, ignorując zakamarki. Niektóre nawet ze złością atakują nasze ręce, jak próbujemy zmusić je do większej aktywności. Tym najbardziej zadziornym opowiadam o ruszcie, który je w niedalekiej przyszłości czeka...

Brojlery jak wiecie hodowane są dla smacznego mięsa. Niektórzy znajomi kręcą z niedowierzaniem głowami: jak to, zjadać coś, co się samodzielnie wyhodowało??? Toż to barbarzyństwo! Spieszę z wyjaśnieniem. Otóż większość z nas je mięso. Niestety, nie wszyscy mają świadomość, w jakich warunkach są chowane zwierzaki na dużych fermach. Do tego dochodzi nafaszerowane chemią jedzenie. Przy stadku dzieci, które tak jak i my są mięsożerne, stanęłam przed wyborem: hodować i zabijać, czy kupować gotowe piersi, udka i wątróbki? Wybrałam naturę. Przez całe swoje niedługie życie moje kury i perliczki żyją sobie szczęśliwie. W pewnym momencie przychodzi moment krytyczny. Decyzja o wydaniu wyroku na pierwsze kogutki była bardzo trudna. Ale jak nabuzowane hormonami chłopaki zaczęły atakować moje osobiste dzieci, to wyrok zapadł w ciągu jednego dnia. I w ten sposób już od roku delektujemy się regularnie pozyskiwanym z własnej hodowli ekologicznym mięsem drobiowym. Za 2-3 miesiące podzielę się wrażeniami z moich doświadczeń z brojlerami. Krwistych opisów nie będzie, ale przetestuję najwyborniejsze przepisy i podzielę się z czytelnikami bloga! 

O różnicy między chowem naturalnym i przemysłowym czytaj TUTAJ>>> 




poniedziałek, 30 stycznia 2017

Weterynarz po godzinach przed kamerą ;)

Wolne weekendy rodziny weterynaryjnej są zazwyczaj bardzo pracowite i urozmaicone. Tym razem sobotę zaczęliśmy od nart, potem szybkie przebieranie się w domu i kolejna część „Psychologii koni” z Kasią Jasińską. Na deser cała sześcioosobowa rodzina wybrała się na ściankę wspinaczkową opróżniając do zera konto 500+.

Niedziela upłynęła pod znakiem „Dobrej zmiany” - filmu Konrada Szołajskiego. Reżyser postanowił opowiedzieć o zmianach, które zaszły w Polsce po objęciu w 2015 roku władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Wypowiadać mają się zwolennicy wprowadzanych reform i ich przeciwnicy. Nasza rodzina ma być przykładem typowej (hmmm) inteligenckiej rodziny wielodzietnej. Pan Konrad poprosił o normalny dzień. Intensywny, ale bez udawania i przygotowań. Ekipa filmowców towarzyszyła nam od rana do wieczora. Krzątanina poranna, karmienie koni i kur, śniadanie, Msza Św., głośne czytanie, konie, obiad, strzelnica. Szczególnym zainteresowaniem cieszyły się oczywiście nasze ptaszyska, chociaż wrzaski perliczek szybko się znudziły, szczególnie Bartoszowi – specjaliście od dźwięku. Najbardziej widowiskowe były galopady po naszych malowniczych myślenickich pagórkach. A największym wyzwaniem okazały się celne strzały z broni krótkiej i długiej. Świadomość, że z każdej strony patrzą na nas kamery dekoncentrowała niemal wszystkich... oprócz Karoliny, która pobijała swoje strzeleckie rekordy. 



Teraz pozostaje nam czekać na efekty pracy zespołu ZK Studio




piątek, 27 stycznia 2017

Pierwsze takie szkolenie w Polsce!!! Chemioterapia w praktyce.

Formuła 2+5 została wymyślona przez dr Maję Ingarden specjalnie na potrzeby praktycznych warsztatów z leczenia nowotworów u psów i kotów, zorganizowanych po raz pierwszy w styczniu 2017 w Przychodni Weterynaryjnej THERIOS w Myślenicach. Dlaczego 2+5? Do tej pory szkolenia trwały albo 2 dni, albo 5 dni. Tym razem wpadliśmy na pomysł połączenia dwóch kursów: 2-dniowy kurs oparty na teorii, prezentacjach i części warsztatowej, a potem, po przyswojeniu potrzebnej wiedzy, indywidualny pięciodniowy staż praktyczny, czyli samodzielna praca z pacjentami onkologicznymi pod okiem theriosowych instruktorów.

Pierwsza część szkolenia odbyła się 13 i 14 stycznia 2017 roku. Zebrał się komplet uczestników. Grupa mała, ale ze względu na charakter pracy z pacjentami onkologicznymi i potężna dawkę wiedzy, którą należy przekazać, zadecydowaliśmy jak organizatorzy, że większej liczby uczestników nie przyjmiemy. Co ciekawe, większość osób to nasi wcześniejsi kursanci, więc grupa zebrała się sama, bez żadnych reklam i ogłoszeń.

W piątek doktor Maja Ingarden wygłosiła trzy wykłady na temat zasad chemioterapii, kwalifikacji pacjenta oraz przedstawiła podstawowe informacje o dostępnych i stosowanych w PW THERIOS lekach onkologicznych. Zaprezentowany został używany w THERIOSie sprzęt i preparaty onkologiczne. Popołudnie minęło pod znakiem praktycznej chirurgii i elektrochemioterapii. Pacjetką była Abi, goldenka z włókniako-mięsakiem. Zabiegi i prezentację przeprowadzał doktor Jacek Ingarden.

W sobotę szkolenie rozpoczęło się od wykładu doktor Mai na temat monitoringu pacjenta onkologicznego i praktycznych rad, jak poradzić sobie z występującymi objawami ubocznymi leczenia. Następnie uczestnicy wylosowali wirtualnych pacjentów z najczęściej spotykanymi nowotworami i mieli za zadanie przeprowadzenie ich kwalifikacji do leczenia, a następnie dobranie odpowiedniego schematu. Był to zarazem praktyczny sprawdzian nabytej wcześniej wiedzy. W ten też sposób poznali najpopularniejsze protokoły chemioterapeutyczne. Dodatkową atrakcją był kolejny w czasie kursu zabieg elektrochemii u kota Mentosa.
Popołudniu pracująca w THERIOSie mgr Karolina Kwaśnica przedstawiła wykład na temat roli diety u pacjentów onkologicznych, a pierwszy etap szkolenia zamknął doktor Jacek wykładem na temat podstaw chirurgii w onkologii weterynaryjnej.


Teraz czeka kursantów jeszcze drugi etap szkolenia – praktyczne zastosowanie nabytej wiedzy w trakcie 5-dniowego stażu klinicznego. Przebieg dla każdego będzie inny, bo będzie zależał od pacjentów, którzy w danym tygodniu odwiedzą naszą przychodnię. Jednak niewątpliwie będą to ciekawe doświadczenia, bo większość pacjentów PW THERIOS to przypadki trudne i bardzo trudne, a lekarze tu pracujący zawsze chętnie dzielą się swoją wiedzą ze swoimi kolegami po fachu :D