Będzie o kurkach, chociaż temat jest
zdecydowanie szerszy. Nasze kurki są doskonałym przykładem, że
czasami warto wyjść poza utarte szlaki i pójść za głosem serca.
Bo przyznaję, że w dziedzinie wysiadywania jajek poniosłam
porażkę. Wszystko wydawało się przebiegać zgodnie z planem:
temperatura, wilgotność, obracanie. Wszystko przygotowane czekało
na wielki dzień klucia: odchowalnik, karma, poidełka. Niestety, nie
przewidziałam jednego: śnieżycy i mokrego śniegu, który
przewróci drzewo prosto na linię elektryczną... Brak prądu w nocy
i potem przez prawie cały dzień był dla jajek wyrokiem. Próby
utrzymania odpowiedniej temperatury i wilgotności przy pomocy
słoików z gorącą wodą były rozpaczliwe i okazały się
niewystarczające. Z 38 jajek JEDEN pisklak wykluł się
samodzielnie. Większość pozostałych albo nie miała siły przebić
skorupki, albo robiły małą dziurkę, przez którą rozpaczliwie
wołały o pomoc. Poprosiłam o pomoc internet. Niestety, wszyscy
doświadczeni hodowcy mówili jednoznacznie: nie pomagać, bo
pisklęta i tak nie przeżyją. Jak nie da rady sam się wykluć, to
jest bezpowrotnie stracony. W pierwszej chwili postanowiłam
posłuchać tych słów rozsądku. Ale chwilę później znowu
usłyszałam rozpaczliwe kwilenie uwięzionych maluszków.
Machnęłam
ręką na rozsądek. Skoro i tak umrą, to co mi szkodzi spróbować?
Jak nie dostaną szansy, to nigdy się nie dowiem, czy wykorzystałyby
ją, czy nie. Każde jajko z żywym pisklęciem w środku
(podglądnięte owoskopem) zostało rozbite i maluszek wyciągnięty.
Część nie przeżyła – umarły zaraz po wyjęciu z jajka. Miały
niepozarastane powłoki i różne inne wady. Te, które przeżyły
były nienaturalnie poskręcane, z popodwijanymi lub zupełnie
wiotkimi główkami i niezbornymi łapkami. Tylko dwa lub trzy
zachowywały się normalnie. Te po wyschnięciu od razu poszły do
małego Kozaka - jedynaka, który już zdążył opanować swoje nowe królestwo,
czyli odchowalnik. Pozostałe przez wiele godzin kwiliły leżąc w inkubatorze dziobiąc
bezlitośnie moje sumienie. Skrócić cierpienie, czy jeszcze
poczekać? Poczekałam. Efekt? Jedenaście uratowanych ruchliwych
kurzych istotek plus Kozak z numerem jeden. Uratowane pisklęta nie
wykazują obecnie ŻADNYCH objawów niepokojących, jedzą, piją i
łobuzują. To była dobra decyzja. A my dzięki temu mamy najlepszy
telewizor, jaki można sobie wyobrazić.
Podsumowanie: przeżyły dwie nasze „krzyżóweczki”,
jeden leghorn, sześć zielononóżek i trzy appenzellery. Z punktu
hodowlanego porażka. Ale po ludzku: sukces :)
ale cuda gratuluje ogormnie udownie ze choc tyle sie udalo uratowac!
OdpowiedzUsuńI tak to serce zatriumfowało nad rozsądkiem :D Brawo! Trzymam kciuki za maluszki!
OdpowiedzUsuńMaluchy są cudne!!! Cała rodzina (łącznie z psami i kotami) godzinami gapi się w nowy kurzy telewizor :)
OdpowiedzUsuń