czwartek, 30 czerwca 2016

Polowanie na koguta ;)

Jak co roku wyprawiliśmy się z wizytą do profesora Andrzeja Dubiela – z zawodu lekarza weterynarii, naukowca, rozrodowca, z powołania przyrodnika. Profesor po przejściu na emeryturę zaszył się na swoich włościach w Kocmyrzowie i otoczył tym, co kocha najbardziej: półdziką przyrodą i dużą liczbą zwierzaków. Za jego szefowania w Katedrze Rozrodu Zwierząt stajnie pękały w szwach. Sama miałam okazję jeździć po Wrocławiu na fiordzkim ogierku Łosiu i kucu szetlandzkim Kajtku, uciekałam przed szarżującymi dżersejkami i kozami, oraz zaprzyjaźniałam moje gończe ze świniodzikami. Dla chłonnych wiedzy studentów weterynarii zajęcia praktyczne na rozrodzie były niezapomnianą przygodą.

Obecnie na podwórku profesorskim królują kury – dziwolągi, perliczki i czerwone indyki, na dachach urzędują ozdobne gołębie, w wolierach mieszkają pawie i kilka gatunków bażantów, a na pastwiskach niespieszny żywot toczą kuce, muflony i jelenie. W zeszłym roku profesor obdarował nas małym stadkiem perlic z zastrzeżeniem, że oczekuje od nas powiększenia stada wysiedzianego samodzielnie z jajek. Z dumą oświadczyłam, że mamy przychówek. Profesor ucieszył się i... podarował nam kolejną porcję jajek do wysiadywania. Jęknęłam, bo z jednej strony fantastyczny prezent, dobre genetycznie perlice trudno dostać. Z drugiej obiecałam mężowi, że w tym roku koniec z wysiadywaniem... No cóż, mus to mus, a inkubator jak sobie trochę popracuje, to mu nie zaszkodzi.

Jak zwykle podziwialiśmy mieszkańców profesorskich włości. Pawie - koguty pilnowały swoich wysiadujących jajka żon, a kury czubatki przez swoje czupryny usiłowały dokładnie oglądnąć gości. Poznaliśmy muflona, który od jakiegoś czasu zmienił orientację i przyłączył się do stada kucyków udając, że jest jednym z nich. Muflon okazał się urodzonym modelem i na widok obiektywu zamierał bez ruchu w różnych pozycjach. Nasza Karolina, świetny zadatek na kolejnego przyrodnika w rodzinie, zaklinała profesorski zwierzyniec. Kucyki otoczyły ją jak członka stada, a młody gołąb odbył spacer po wyciągniętej ręce. 

Od lat wielką dumą profesora jest stado kruczoczarnych kur – minorek. To wysokie, spionizowane kury rodem z Hiszpanii. Nieufne, ale piękne. U kogutów przyciągają uwagę duże czerwone grzebienie i białe zausznice. Już na pierwszy rzut oka widać, że to świetni biegacze... Taki folblut wśród drobiu... Staliśmy tak sobie zauroczeni, nieświadomi niespodzianki, którą przygotował dla nas profesor.
  • Dostaniecie ode mnie koguta! - oświadczył entuzjastycznie.
  • Kooooguuuuta? - wyjąkałam. Minorki są piękne, ale ja właśnie przeciągam w czasie mord nadmiarowych kogutów, których namnożyło się nam zbyt wiele... Nowy kogut? Gdzie go schowam?
  • Co, nie chcecie? - zapytał profesor.
  • Ależ nie, to wspaniały prezent! - pisnęłam.

Prezent był piękny, zaobrączkowany i bardzo rozkrzyczany. Zapakowaliśmy go do worka i zabraliśmy do nowego (czyli naszego) domu. Minor miał zamieszkać w ogrodzie z kurkami zielononóżkami i appencelerkami. Odkręcamy worek, wysypujemy nieco oszołomionego hiszpana. A ten... w nogi. Biegiem wzdłuż ogrodzenia, a potem HOP! przez płot i pędem drogą w stronę lasu. Ja oczywiście za nim. Sił dodawał mi dudniący w głowie głos „co ja powiem profesorowi jak zgubię w lesie tego matołka???” Osiągnęłam prędkość światła pędząc za zgubą. A zguba nagle zawraca, śmiga mi między nogami i ziuuu! w las, taki ekstremalny, ze stromym zboczem, wiatrołomem i gąszczem pokrzyw. Co miałam robić, popędziłam za kogutem. Przez rów, wertepy i koszmarny wąwóz. Biegnąc zastanawiałam się, jak poradziliby sobie ci wszyscy zwariowani biegacze z Katorżnika, Masters'Killera i Runmaggedonu w tym terenie. A może zaproponuję nową konkurencję – polowanie na koguta? Przez łąki i pola, lasy, wąwozy, rzeki... Tak sobie rozmyślając i dysząc jak lokomotywa pędziłam za moim czarnym cudem. Minor to kura wysoka, a do tego z ogromnym grzebieniem i dzięki temu moim punktem orientacyjnym był czerwony czubek ledwo widoczny w gąszczu chaszczy. W pewnym momencie czubek zniknął po górą gałęzi. Dobiegłam, padłam na kolana i zaczęłam pełznąć za zgubą. Na szczęście zguba... utknęła. Złapałam Minora za ogon i przyciągnęłam do siebie. Trzymając kleszczowym uchwytem z triumfującą miną pomaszerowałam do domu. Minor rozdarł się przeraźliwie i darł się przez następnych kilkanaście minut. Aż sąsiedzi wylegli przed dom i z zainteresowaniem obserwowali przedstawienie, które zafundował wszystkim hiszpański przystojniak...


Po podcięciu lotek Minor zaprzestał prób ucieczki i pokornie przyjął to, co mu los zgotował. Potrzebował wprawdzie kilku dni na oswojenie się z nowymi koleżankami, ale przełomowe okazało się odkrycie ławki na tarasie, na której teraz dumnie wysiaduje obserwując nowe królestwo. Dzisiaj nawet zbudził nas swoim donośnym kukurykaniem, co przyjęłam za ostateczne objęcie władzy ;)  

Na końcu można posłuchać wrzasków naszego Minora. Bo koguty to nie tylko ko-ko-ko i kukuryku, ale też przeraźliwe pokrzykiwania ;) 

 
 






wtorek, 14 czerwca 2016

Łucznicy na koń!

Zabawę z łucznictwem konnym rozpoczęliśmy dwa lata temu, o czym już na blogu było TUTAJ>>>... Teraz przyszedł czas na kontynuację. Okazją były warsztaty zorganizowane w Stajni Sarmacja w Pisarach koło Krakowa. W zajęciach uczestniczyły dwie Ingardenówny, a reszta występowała w charakterze „przeszkadzajek”. Na szczęście organizatorzy byli wyrozumiali i przeszkadzajek nie ustrzelili, a wręcz służyli pomocą i radą, za co im cześć i chwała :)

Zajęcia prowadzili dwaj doświadczeni łucznicy konni: znany nam Andrzej Abratowski i mniej nam znany Leszek Lewandowski. Warsztaty były wprawdzie skierowane do początkujących, ale odświeżenie wiadomości łuczniczych wszystkim nam się przydało. Mała grupa dodatkowo umożliwiała indywidualne podejście instruktorów, dzięki czemu każdy, bez względu na stopień zaawansowania łuczniczego, mógł skorzystać z zajęć.

Kolejny plus: urozmaicony program. Było strzelanie z konia i z ziemi, w stój i w ruchu. Do dyspozycji uczestników i przeszkadzajek był tor łuczniczy, liczne tarcze i drewniany koń. Były cele nieruchome i ruchome, nieożywione i... ożywione. Była nawet latająca babeczka ;) A widząc oczami wyobraźni miny czytelników na widok „celów ożywionych” spieszę zdementować, że nie chodzi o pozbawianie życia, tylko o znaną i lubianą „bitwę łuczników”, czyli łuczniczy paintball, którym zostały zakończone warsztaty.

A skoro mowa o łucznictwie konnym, trzeba kilka słów poświęcić koniom, które bardziej lub mniej cierpliwie noszą na swoich plecach ludzkie cielska uzbrojone w kłujące narzędzia. Konie warsztatowe to prawdziwi mistrzowie cierpliwości i dobrego wychowania. Wprawdzie wielkoludowi Borysowi zdarzyło się wysadzić jedną amazonkę z siodła, ale to był na szczęście tylko jeden epizod i po swoim wyczynie tak się zawstydził, że do samego końca był potulny jak baranek. Poza Borysem w warsztatach uczestniczyła jeszcze srokata Alaska, może nieco nieproporcjonalna, ale za to z wielkim sercem, oraz Barcelona – akrobatka, która nawet w pełnym galopie raczyła się co wyższymi źdźbłami trawy. Przygotowanie koni do łucznictwa konnego to nie lada wyzwanie, czego mieliśmy okazję doświadczyć na naszych rumakach. Muszą stabilnie galopować, reagować na najlżejsze sygnały ciała jeźdźca (łucznik w czasie jazdy zajęty jest łukiem, a nie koniem!) i nie reagować na świst strzał.

Moje wrażenia na koniec: warsztaty prowadzone przez pozytywnie zakręconych ludzi są skazane na sukces. W Sarmacji warunek ten został spełniony. Jak do tego doda się jeszcze dobre przygotowanie merytoryczne i świetną atmosferę, to uczestnicy (i „przeszkadzajki”) mogą wyjechać wyłącznie zadowoleni i chętni na kolejne edycje szkolenia :)



Jeżeli jeździcie konno i chcielibyście spróbować łucznictwa konnego bieżących informacji szukajcie TUTAJ>>>




 



poniedziałek, 6 czerwca 2016

O Szinie walecznej...

Szina swoją walkę o życie zaczęła w październiku 2014 roku. Najważniejszy problem, z którym trafiła do THERIOSa to złośliwy nowotwór łapy, kostniakomięsak. Zapadła trudna decyzja o amputacji. Czy olbrzymi dog niemiecki poradzi sobie na trzech łapach? Czy warto walczyć o niecały rok życia? Dodatkowym problemem okazała się zaawansowana kardiomiopatia i padały kolejne pytania: czy sunia przeżyje operację? Czy po amputacji łapy chore serce da radę pracować na jeszcze większych obrotach? Wspólnie z właścicielem podjęliśmy decyzję: walczymy. Widać było u naszej pacjentki wielką wolę życia i nikt nie miał serca odmówić jej pomocy...

Operacja przebiegła bardzo dobrze i już następnego dnia właściciel zadzwonił z informacją, że Szina radośnie kica na trzech łapach. Potem chemia... sześć kroplówek, brak objawów ubocznych. W styczniu na skórze pojawiły się guzki. Z duszą na ramieniu zdecydowaliśmy o kolejnym zabiegu. Kolejne powodzenie. Jeden z guzków okazał się mastocytomą, groźnym nowotworem skórnym, brzegi cięcia chirurgicznego czyste. Kolejnych kilka miesięcy minęło bez przygód, aż do sierpnia. Usg wykazało guza śledziony. Znowu burzliwe dyskusje i kolejna decyzja – operujemy. Kolejny udany zabieg i szybka rehabilitacja, guz na szczęście nie przerzutowy. Szina mimo chorego serca świetnie znosiła każde znieczulenie. Oczywiście była traktowana wyjątkowo, leki były dobierane specjalnie dla jej chorego serduszka...

Niestety, nad naszą wyjątkową pacjentką zawisło fatum – kontrolne usg wykazało... ropomacicze. Początkowo leczyliśmy zachowawczo i na kolejne miesiące odnieśliśmy sukces. Ale po kolejnej cieczce ropomacicze wróciło i już nie można było odkładać kolejnej operacji. W styczniu 2016 roku, 15 miesięcy po pierwszej operacji, Szina znowu na stole operacyjnym... Zmieniona zapalnie macica usunięta, pacjentka po raz kolejny uratowana...

Tydzień temu nasza gwiazda trafiła do THERIOSa kolejny raz. Chudnie, jest słaba, ciężko oddycha. Podejrzenie przerzutów... Robimy zdjęcia i stwierdzamy płyn w klatce piersiowej. Płuca zatopione, ale płyn szybko ściągnięty. Oddech od razu się poprawił. Jeszcze badanie - zmodyfikowany wysięk charakterystyczny dla niewydolności krążenia, brak komórek nowotworowych. Dalsze badania potwierdziły, że problemem tym razem jest serce. Tyle wytrzymało, aż w końcu zaczęło się podawać. Tyle, że Szina wcale nie ma zamiaru odchodzić. Wygrać z rakiem, a przegrać z serduchem? Do dwóch lat brakuje nam jeszcze czterech miesięcy! Czy pobijemy kolejny rekord i wygramy kolejny kwartał życia? Walka trwa, pacjentka bardzo chce żyć, bo mimo wszystkich przygód życie Sziny jest radosne i beztroskie. Szina waleczna dalej walczy :)


Płyn z klatki piersiowej Sziny: przed odwirowaniem i po odwirowaniu.