środa, 29 marca 2017

O tym, jak weterynarz został fanem perliczych jaj

Przygodę z perliczkami zaczęłam 2 lata temu, o czy pisałam niejednokrotnie. A moja fascynacja tymi ptaszyskami nie słabnie. Stado hałaśliwych dziwolągów zwiększyło się do kilkunastu sztuk. Trójka podarowana przez profesora Dubiela, dwie samice przywędrowały od sąsiadów, a reszta własnoręcznie wyinkubowana i wychowana.


W tym roku od pierwszych dni marca zaczęło się szaleństwo jajeczne. Codziennie zbieramy po sporej garści perliczych jajek. A jajka te są nie byle jakie. Kształtne, nie do pomylenia z ich kurzymi odpowiednikami. Są od nich mniejsze (ważą ok. 45g) i bardziej trójkątne. Przez twardą skorupkę nie przenikają żadne zarazki, a w drugą stronę nie ucieka woda i przez to są znacznie trwalsze i bezpieczniejsze od jajek kurzych. Takie jajko można przechowywać nawet przez rok! Na razie nie odważyłam się sprawdzić, ale planuję od sierpnia zbierać jajka perlic i potem korzystać z nich przez całą zimę, w czasie której nieśność drobiu znacznie spada (u perliczek do zera). Ze względu na twardą skorupkę gorzej się nadają do gotowania na miękko, ale do wszystkich innych celów kulinarnych są idealne! Delikatne w smaku, z proporcjonalnie dużym żółtkiem są prawdziwym rarytasem.


Skład jajek perliczych jest wychwalany przez wielu znawców. Są znacznie bogatsze w witaminę A, D3, B i E oraz w „dobry” cholesterol. Nadają się dla dzieci, które nie przyswajają jajek kurzych.

Niestety, jaja perliczek mają też wady, o których każdy potencjalny hodowca musi wiedzieć. Nawet genialne jajko, żeby zostało docenione, musi być zniesione w takim miejscu, żeby łatwo je było znaleźć. I z tym perliczki mają spory problem. Są to afrykańskie ptaki, które codziennie przemierzają wiele kilometrów w poszukiwaniu jedzenia. Taką mają naturę i trudno im wytłumaczyć, że mają się trzymać blisko domu i kurnika. Perliczka, która znosi jajka w wyznaczonym miejscu, w kurniku, jest prawdziwym skarbem. W tym roku moje ptaszyska są wyjątkowo zdyscyplinowane, ale i tak dość regularnie znajduję jajka w końskim żłobie, czy porozrzucane po ujeżdżalni. Jest to frajda dla dzieciaków, które myszkują po okolicy w poszukiwaniu jajecznych skarbów.



Więcej o perliczkach przeczytasz TUTAJ >>> 



środa, 15 marca 2017

BILBO i jego woreczek…

Bilbo jest 10-letnim berneńczykiem, typowym przedstawicielem swojej rasy: sympatyczny, ufny i nieco opieszały. I jak każdy berneńczyk nie oszczędza swoich właścicieli pod kątem swojego zdrowia. Historia naszego pacjenta jest niezwykle ciekawa:
- 3x skręt żołądka
- gastropeksja (czyli ufiksowanie żołądka do ściany brzucha)
- krwiak i skręt śledziony zakończony usunięciem śledziony
- niewydolność wątroby.

Do nas trafił z podejrzeniem guza wątroby – do diagnostyki, a tak naprawdę po wyrok… Właściciel spodziewał się najgorszego, ale przed podjęciem ostatecznej decyzji chciał jeszcze zasięgnąć opinii onkologa.
W dniu wizyty Bilbo nie czuł się najlepiej. Błony śluzowe były bladoróżowe, a brzuch silnie napięty, bolesny i bardzo powiększony.

Usg niewiele wykazało, ponieważ w badaniu przeszkadzał dziwnie układający się gaz. Widoczny był wprawdzie guzowaty hipoechogeniczny twór, ale badanie było niejednoznaczne. Uzupełnieniem było zdjęcie rtg klatki piersiowej i brzucha. Przerzutów nie było, guz w brzuchu wielkości dużej pięści wywodzący się przypuszczalnie wątroby był wyraźnie widoczny, a do tego była… kupa. Przeładowane kałem jelita wypełniały cały brzuch.

Sposobem znanego Wojaka Szwejka zaczęliśmy od… lewatywy. Drugi krok to operacja. Bardziej diagnostyczna, ale z nastawieniem, że trzeba będzie usunąć fragment wątroby.

Po nacięciu brzucha pierwsze, co usłyszeliśmy to syk. Jak z pękniętego olbrzymiego balona. Brzuch był wypełniony… wolnym powietrzem. Z guz okazał się ogromnym, atonicznym woreczkiem żółciowym, wypełnionym zielonkawą galaretą. Bilbo musiał pożegnać się z prywatnym magazynem żółci i jednym płatem zmienionej wątroby, które do towarzystwa dostały guzek skórny z kufy. Okres pooperacyjny przebiegł bardzo dobrze.



Teraz nasz berniś prowadzi spokojne życie emeryta – dostaje od czasu do czasu garść tabletek i pewnie niebawem pokaże się na kontroli. A właściciel odetchnął z ulgą podwójnie, bo po pierwsze: jego przyjaciel żyje, a po drugie: w wątrobie nie było nowotworu, tylko masywne zapalenie, które spowodowało całą kaskadę groźnych zmian.


Życzymy Bilbo kolejnych szczęśliwych lat! 


  

wtorek, 7 marca 2017

Sezon jajeczny rozpoczęty!


Wiosna tuż, więc tradycyjnie już nadszedł czas na wysiadywanie. Na pierwszy ogień poszły jajka brojlerów – kurek typowo mięsnych. Opis był nieco przerażający:
Stado lęgowe wg wzorca przemysłowego. Kurczęta rosną szybko i już w wieku 2 miesięcy mogą osiągnąć masę 4 kg. 
Wyobraziłam sobie monstrualnego kurczaka napakowanego mięśniami jak sterydożerca, który łypie na mnie groźnie spod otłuszczonych powiek. Brrrr... A na dodatek nieopatrznie pochwaliłam się Romkowi – znajomemu z Wąwolnicy, że podjęłam nowe wyzwanie. O tak, widziałem takie kury - powiedział. Na początku to jeszcze trochę chodzą, ale potem to nawet na krok nie ruszają się od karmidła. I tylko jedzą i... [sami wiecie co...].
Po 3 tygodniach inkubacji nadszedł czas klucia. Ale białe potwory nie spieszyły się z przyjściem na świat. Nawet jajka nie podskakiwały nerwowo jak przy zielononóżkach, a dzióbki przebiły się przez skorupę i zamarły na kilkanaście godzin. Pomagać, czy nie pomagać? Rozmyślałam. Zdecydowałam, że dam moim brojlerkom szansę na samodzielne powitanie świata. Dobra decyzja! Klucie trwało prawie 2 dni, ale cała 20-tka przyszła na świat „drogami natury”. Skorupki pękały niespiesznie i nie było łatwe uwiecznienie obiektywem narodzin. W końcu udało się uwiecznić kilka kluczowych (lub może lepiej kluciowych) momentów, sami zobaczcie :)

Po kilku dniach prognozy Romka i sprzedawcy jajek zaczęły się sprawdzać. Pisklaki co kilka godzin stają się większe! Stadko w odchowalniku okupuje okolice karmnika, ignorując zakamarki. Niektóre nawet ze złością atakują nasze ręce, jak próbujemy zmusić je do większej aktywności. Tym najbardziej zadziornym opowiadam o ruszcie, który je w niedalekiej przyszłości czeka...

Brojlery jak wiecie hodowane są dla smacznego mięsa. Niektórzy znajomi kręcą z niedowierzaniem głowami: jak to, zjadać coś, co się samodzielnie wyhodowało??? Toż to barbarzyństwo! Spieszę z wyjaśnieniem. Otóż większość z nas je mięso. Niestety, nie wszyscy mają świadomość, w jakich warunkach są chowane zwierzaki na dużych fermach. Do tego dochodzi nafaszerowane chemią jedzenie. Przy stadku dzieci, które tak jak i my są mięsożerne, stanęłam przed wyborem: hodować i zabijać, czy kupować gotowe piersi, udka i wątróbki? Wybrałam naturę. Przez całe swoje niedługie życie moje kury i perliczki żyją sobie szczęśliwie. W pewnym momencie przychodzi moment krytyczny. Decyzja o wydaniu wyroku na pierwsze kogutki była bardzo trudna. Ale jak nabuzowane hormonami chłopaki zaczęły atakować moje osobiste dzieci, to wyrok zapadł w ciągu jednego dnia. I w ten sposób już od roku delektujemy się regularnie pozyskiwanym z własnej hodowli ekologicznym mięsem drobiowym. Za 2-3 miesiące podzielę się wrażeniami z moich doświadczeń z brojlerami. Krwistych opisów nie będzie, ale przetestuję najwyborniejsze przepisy i podzielę się z czytelnikami bloga! 

O różnicy między chowem naturalnym i przemysłowym czytaj TUTAJ>>>