W ramach oderwania się od pracy i domu Weterynarz po godzinach pojechał wyżyć się ruchowo na warsztatach łucznictwa konnego. Warsztaty zorganizowane zostały w stajni w Podskalanach przez Łuczników Konnych z Supraśla i Krakowa. Nasi instruktorzy męczyli nas okropnie. uparli się, że nauczą nas wszystkiego w trzy dni. Były jednostki zdolne i jednostki oporne... Oporne (czyli ja...) po zajęciach ledwo trafiały do domu i tylko stękały i jęczały... Kilka godzin nocnej regeneracji i znowu do roboty... Do tej pory jak tylko kwęknęłam na jeździeckim treningu: "zmęczyłam się...", to było "ok, odsapnij, złap oddech, powiedz, jak już będziesz gotowa popracować dalej..." W Podskalanach to nie działało! Tylko "wyżej ręka!", "niżej ręka!", "więcej agresji", "utrzymaj!", "czekaj!", "nie czekaj!". Moje biedne mięśnie nikogo nie obchodziły ;) Nie mówiąc już o siniaku na łokciu... Oprawców było czterech: Anka, dwóch Michałów i jeden Abrat... I wyraźną przyjemność sprawiało im pastwienie się nad biednymi kursantami. Robili to profesjonalnie, według ustalonego programu. Jak już cieszyłyśmy się, że coś nam zaczynało wychodzić, to podnosili poprzeczkę, żeby nasza radość nie trwała zbyt długo... Tym sposobem dotrwałyśmy do momentu, gdy z łukami w dłoniach galopowałyśmy w kółko po prawdziwej arenie cyrkowej i usiłowałyśmy po pierwsze: nie zastrzelić instruktorów, a po drugie: trafić w tarczę. Jak już się wydawało, że jesteśmy na dobrej drodze, to nasi "dobroczyńcy" zaczęli przestawiać tarczę do przodu i do tyłu, a potem dołożyli jeszcze kolejny cel... Cała męczarnia skończyła się w poniedziałek... A my zamiast z radością uciec z tego okropnego miejsca zaczęłyśmy snuć plany, jak zorganizować sobie czas, żeby kontynuować nasza przygodę z łucznictwem konnym i kiedy w końcu pojedziemy do "źródła", czyli do Supraśla...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz