Jak co roku wyprawiliśmy się z wizytą
do profesora Andrzeja Dubiela – z zawodu lekarza weterynarii,
naukowca, rozrodowca, z powołania przyrodnika. Profesor po przejściu
na emeryturę zaszył się na swoich włościach w Kocmyrzowie i
otoczył tym, co kocha najbardziej: półdziką przyrodą i dużą
liczbą zwierzaków. Za jego szefowania w Katedrze Rozrodu Zwierząt
stajnie pękały w szwach. Sama miałam okazję jeździć po
Wrocławiu na fiordzkim ogierku Łosiu i kucu szetlandzkim Kajtku,
uciekałam przed szarżującymi dżersejkami i kozami, oraz
zaprzyjaźniałam moje gończe ze świniodzikami. Dla chłonnych
wiedzy studentów weterynarii zajęcia praktyczne na rozrodzie były
niezapomnianą przygodą.
Obecnie na podwórku profesorskim
królują kury – dziwolągi, perliczki i czerwone indyki, na
dachach urzędują ozdobne gołębie, w wolierach mieszkają pawie i kilka
gatunków bażantów, a na pastwiskach niespieszny żywot
toczą kuce, muflony i jelenie. W zeszłym roku profesor obdarował
nas małym stadkiem perlic z zastrzeżeniem, że oczekuje od nas
powiększenia stada wysiedzianego samodzielnie z jajek. Z dumą
oświadczyłam, że mamy przychówek. Profesor ucieszył się i...
podarował nam kolejną porcję jajek do wysiadywania. Jęknęłam,
bo z jednej strony fantastyczny prezent, dobre genetycznie perlice
trudno dostać. Z drugiej obiecałam mężowi, że w tym roku koniec
z wysiadywaniem... No cóż, mus to mus, a inkubator jak sobie trochę
popracuje, to mu nie zaszkodzi.
Jak zwykle podziwialiśmy mieszkańców
profesorskich włości. Pawie - koguty pilnowały swoich
wysiadujących jajka żon, a kury czubatki przez swoje czupryny
usiłowały dokładnie oglądnąć gości. Poznaliśmy muflona, który
od jakiegoś czasu zmienił orientację i przyłączył się do stada
kucyków udając, że jest jednym z nich. Muflon okazał się
urodzonym modelem i na widok obiektywu zamierał bez ruchu w różnych
pozycjach. Nasza Karolina, świetny zadatek na kolejnego przyrodnika w rodzinie, zaklinała profesorski zwierzyniec. Kucyki otoczyły ją jak członka stada, a młody gołąb odbył spacer po wyciągniętej ręce.
Od lat wielką dumą profesora jest stado kruczoczarnych kur – minorek. To wysokie, spionizowane kury rodem z Hiszpanii.
Nieufne, ale piękne. U kogutów przyciągają uwagę duże
czerwone grzebienie i białe zausznice. Już na pierwszy rzut oka
widać, że to świetni biegacze... Taki folblut wśród drobiu...
Staliśmy tak sobie zauroczeni, nieświadomi niespodzianki, którą
przygotował dla nas profesor.
- Dostaniecie ode mnie koguta! - oświadczył entuzjastycznie.
- Kooooguuuuta? - wyjąkałam. Minorki są piękne, ale ja właśnie przeciągam w czasie mord nadmiarowych kogutów, których namnożyło się nam zbyt wiele... Nowy kogut? Gdzie go schowam?
- Co, nie chcecie? - zapytał profesor.
- Ależ nie, to wspaniały prezent! - pisnęłam.
Prezent był piękny,
zaobrączkowany i bardzo rozkrzyczany. Zapakowaliśmy go do worka i
zabraliśmy do nowego (czyli naszego) domu. Minor miał zamieszkać w
ogrodzie z kurkami zielononóżkami i appencelerkami. Odkręcamy
worek, wysypujemy nieco oszołomionego hiszpana. A ten... w nogi.
Biegiem wzdłuż ogrodzenia, a potem HOP! przez płot i pędem drogą
w stronę lasu. Ja oczywiście za nim. Sił dodawał mi dudniący w
głowie głos „co ja powiem profesorowi jak zgubię w lesie tego
matołka???” Osiągnęłam prędkość światła pędząc za zgubą.
A zguba nagle zawraca, śmiga mi między nogami i ziuuu! w las, taki
ekstremalny, ze stromym zboczem, wiatrołomem i gąszczem pokrzyw. Co
miałam robić, popędziłam za kogutem. Przez rów, wertepy i
koszmarny wąwóz. Biegnąc zastanawiałam się, jak poradziliby
sobie ci wszyscy zwariowani biegacze z Katorżnika, Masters'Killera i
Runmaggedonu w tym terenie. A może zaproponuję nową konkurencję –
polowanie na koguta? Przez łąki i pola, lasy, wąwozy, rzeki... Tak
sobie rozmyślając i dysząc jak lokomotywa pędziłam za moim
czarnym cudem. Minor to kura wysoka, a do tego z ogromnym grzebieniem
i dzięki temu moim punktem orientacyjnym był czerwony czubek ledwo
widoczny w gąszczu chaszczy. W pewnym momencie czubek zniknął po
górą gałęzi. Dobiegłam, padłam na kolana i zaczęłam pełznąć
za zgubą. Na szczęście zguba... utknęła. Złapałam Minora za
ogon i przyciągnęłam do siebie. Trzymając kleszczowym uchwytem z
triumfującą miną pomaszerowałam do domu. Minor rozdarł się
przeraźliwie i darł się przez następnych kilkanaście minut. Aż
sąsiedzi wylegli przed dom i z zainteresowaniem obserwowali
przedstawienie, które zafundował wszystkim hiszpański
przystojniak...
Po podcięciu lotek Minor zaprzestał
prób ucieczki i pokornie przyjął to, co mu los zgotował.
Potrzebował wprawdzie kilku dni na oswojenie się z nowymi
koleżankami, ale przełomowe okazało się odkrycie ławki na
tarasie, na której teraz dumnie wysiaduje obserwując nowe
królestwo. Dzisiaj nawet zbudził nas swoim donośnym kukurykaniem,
co przyjęłam za ostateczne objęcie władzy ;)
Na końcu można posłuchać wrzasków naszego Minora. Bo koguty to nie tylko ko-ko-ko i kukuryku, ale też przeraźliwe pokrzykiwania ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz