Za kilka dni minie pierwsza rocznica powiększenia naszego stadka. Z 16 kur ostało się 14. Dwie kury umarły śmiercią tragiczną w niewyjaśnionych bliżej okolicznościach. Jestem w temacie kur trochę mądrzejsza niż rok temu, chociaż głupota tego gatunku ciągle mnie zadziwia. Nauczyłam się też, że jak kuny kradną jajka, to najlepiej powiesić łańcuch na furtce i od razu drapieżniki przestają odwiedzać kurnik. Zwiększyłam też pożyteczne wykorzystanie różnego rodzaju odpadków - skorupki z jajek, obierki, nawet fusy z herbaty lądują w kurzych żołądkach. Nasze głupiutkie kury na początku pociesznie brzydziły się dżdżownic. Próbowały dziobać, ale z obrzydzeniem wypluwały. Teraz wiaderko dżdżownic w zestawie z końskimi bobkami to ulubiony deser. Odwdzięcza się nam kurze towarzystwo doskonałymi jajkami. Teraz kupno jajek w sklepie to istna profanacja. Raz byłam zmuszona kupić fermowe plastikowe produkty jajko-podobne (przerwa zimowa...) i było to przeżycie bardzo niekorzystne.
Na koguta się nie zdecydowałam. Nie lubię kogutów, a moje kurki niosły jajka i bez widoku samca. Dzielnie odpierałam ataki rodziny, znajomych i sąsiadów. Nie i nie. Boję się, nie chcę, nie potrzebuję. I kropka. Sąsiad odgrażał się, że kogut ma być i sam kupi, jeżeli się nie zdecyduję. Zabroniłam kategorycznie.
I nadszedł dzisiejszy kwietniowy poranek. Po rehabilitacji wracałam sobie spacerkiem do THERIOSa. Niestety, po drodze miałam targ. Zawsze chodzę dookoła, ale dzisiaj coś mnie podkusiło i poszłam skrótem... Na trasie napotkałam ciężarówkę wypełnioną klatkami z kurami. Planowałam powiększenie stadka o 2-3 białe kurki. Białych kurek nie było. Ale były smutne czarne... Okazało się, że to krzyżówki zielononóżek. Tak patrzyłam i żal mi się zrobiło. A obok, w małej klatce, dwa upakowane czerwone koguty z głowami w bliznach... Też mi się żal zrobiło. Dobrze, że nie miałam więcej pieniędzy, bo wykupiłabym wszystkie. Wystarczyło na pięć smutnych zielononóżek i jednego smutnego koguta (na koguta zabrakło mi pieniędzy, ale dostałam w promocji, bo za chwilę kończył się handel na targu). Zadowolona zapłaciłam i... złapałam się za głowę, bo jak z połamaną ręką przetransportować pudło z kurami i worek z kogutem? Z trudem, pomagając sobie zębami i kolanami, dopchałam swoje zakupy do przychodni...
Z pomocą męża przetransportowaliśmy kurki i koguta do domu. A tu na wejściu już słyszymy: u naszych kur jest piękny kogut! Kie licho? - pomyślałam. Przecież mój kogut jest w jutowym worku po moją pachą! Pokręciłam z niedowierzaniem głową i poszliśmy do kurnika.
Kogut faktycznie był. Piękny, kolorowy, z błyskiem w oku. Jak malowany. Wysypałam mojego koguta z worka. Przy tamtym eleganciku wyglądał jak lump spod budki. Pocięty grzebień, wydrapane pióra, a to tego mętny wzrok i słaniający się krok. Rozbójnik. Chłopaki jak tylko się zobaczyły, to nastroszyły pióra i po chwili jak nie zaczną się tłuc! Krew się lała, kawałki grzebieni latały w powietrzu. Zbiegli się sąsiedzi, zaczęły się dyskusje. Na moje nerwowe pytania co robić, czy rozdzielać i jak im wytłumaczyć, że powinny się dogadać, odpowiedzią były tylko pogardliwe parsknięcia. "Jeden z nich padnie" - twierdził jeden sąsiad. "Nie, jeden wygra, a drugi się podda" - twierdził drugi. "Zobaczysz, że padnie". "A jak oba padną?" - zaniepokoiłam się. "Nie, padnie tylko jeden" "A co z drugim?" "No, urżnie się go i na rosół będzie" Wolałam założyć, że jakoś się dogadają i pobiegłam po aparat. Bo bitka, co by nie mówić, była piękna. Aż trudno było oczy oderwać. Jako przeciwniczce walk kogutów było mi wstyd za moje odczucia, ale co zrobić? Czasem rozum i serce wymykają się spod kontroli.
W końcu mój kogut wygrał pierwsze starcie. Elegancik został zapędzony w kąt i musiał się zadowolić jedną kurą - pocieszycielką, która postanowiła wesprzeć przegranego...
Ale sądząc z jurnego pogdakiwania i nerwowego przebierania nogami to jeszcze nie koniec rozgrywek...
c.d.n....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz