Miało być łucznictwo konne, ale zalało nas błoto, więc poprzestaliśmy na szlifowaniu strzelania z ziemi. Pieczę nad naszymi wyczynami objął Abrat - krakowski "Tatar", pasjonat tej dziedziny. Gościły też u nas dwie koleżanki naszych córek, Asia i Maja.
Dzień "łuczniczy" zaczął się od małego wypadku, dzięki któremu dziewczyny miały okazję zobaczyć jak wygląda udzielanie pierwszej pomocy u rannego konia. Rana u elfa nie była duża, ale wymagała założenia kilku szwów. Dzielny kucyk tylko założył nogę na nogę, zacisnął zęby i... wytrzymał. Obyło się bez narkozy, wystarczyło tylko znieczulenie miejscowe.
Potem było strzelanie, strzelanie i strzelanie. Potem mała przerwa na spacerek na końskim grzbiecie... Jak zwykle moje nerwy były narażone na ciężką próbę, bo dzikie galopy po błotnistej pełnej kolein drodze na kucyku, który jest dzielny, ale nogi ma o połowę krótsze od dużego konia, to ciągle jest dla mnie wyczyn. I do tego unikanie grud błota lecących na moją głowę (i nie tylko) spod kopyt dwóch dużych koni... Mieliśmy się przyjrzeć możliwościom terenowym dla łucznictwa, ale nie wiem, czy Abrat zdążył przeanalizować szczegóły terenu ;)
A potem znowu było strzelanie... i na zakończenie placki ze śliwkami kalifornijskimi ;)
Dzień pracowity, ale baaaardzo udany. Dziewczyny zadowolone, my dorośli oczywiście też. Już z niecierpliwością czekamy na kolejne szkolenie!
p.s. A na zakończenie dnia niezbyt miła niespodzianka: u Faro, naszego wieloletniego pacjenta, doszło do skrętu żołądka i śledziony...Mój mąż nie zastanawiając się wsiadł w samochód i pojechał operować... Tutaj liczy się czas. Szybki zabieg daje szanse na uratowanie pacjenta, zbyt długie czekanie to dla zwierzaka wyrok...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz