Weekendy można spędzać na
leniuchowaniu przed TV, ale na pewno ciekawsze jest aktywne spędzanie
czasu wolnego. Ostatni weekend był dla mnie aktywny. Nawet bardzo
aktywny. Z jedenastoma znajomymi wybrałam się na Ukrainę z
paczkami żywnościowymi dla Polaków tam mieszkających. Akcję
zorganizowało Stowarzyszenie Odra-Niemen, a dobre akcje warte są
wsparcia. Paczki dostarczone, 2000 kilometrów w kołach
przemierzone.
Ale jak w każdej weterynaryjnej
rodzinie, tym razem też nie zabrakło akcentów „zawodowych”.
Najpierw w Zamłyniu (Wołyń) za serce złapały nas dwa cudne
koniska księdza Jana. Kupiona od Cyganów Siwa i kary wałaszek.
Jeden rzut oka na Karego i jego chrapy i już po głowie kołacze się
diagnoza: COPD. Kaszle? - pytam. Taaak... - odpowiada ksiądz
zdziwiony. Między końskimi kopytami szaleje sunia rhodesian
ridgeback. To Rudka – przedstawia swoją przyjaciółkę ksiądz. I
od tej chwili Rudka chodzi za mną... jak pies.
Kolejny przystanek: Kowel. Awaria
resorów (tak, tak – każdy, kto jeździł po ukraińskich drogach
zrozumie). 5 godzin spędzonych w ruinach starej, zrujnowanej rzeźni.
Weterynaryjne mózgi od razu podpowiadają, jak ciekawie spędzić
czas. Już po kilkunastu minutach mamy zebraną górę kości, które
walały się po okolicznych krzakach. Mamy na stanie jeszcze
studentkę weterynarii oraz dwie przyszłe lekarki. Analiza gatunków,
piramidy z czaszek, czy zaklęty krąg. Z szacunkiem, ale też z
przymrużeniem oka zabijamy nudę. Jedna krowia rogata czaszka miała
z nami pojechać do Polski. Niestety, po analizie przepisów celnych
zadecydowaliśmy, że nasze trofeum będzie musiało pozostać w
swojej ojczyźnie i zostało porzucone w jakiejś miejscowości
nieopodal granicy.
W kolejnym miejscu, w Dołbyszu,
spotykamy Miśka, który po awanturze z psami sąsiadów został
pozbawiony swoich męskich atrybutów. A kilka domów dalej, u
starszych Polaków, których odwiedziliśmy z paczkami żywnościowymi,
podziwialiśmy kolorowe kurki. Ludzie ci mówili wyłącznie po
ukraińsku, ale jak doszliśmy do tematu lisów – morderców, to
różnice językowe okazały się nieistotne.
Ostatnim, najdalej wysuniętym miejscem
na naszej paczkowej mapie był klasztor w Berdyczowie z cudownym
obrazem Matki Bożej Berdyczowskiej i muzeum Josepha Conrada.
Wędrując wokół wspaniałych zabudowań klasztoru nagle drogę
zagradza nam... kot. Na chwilę wszyscy zapomnieli, po co do
Berdyczowa przyjechali. Bo kot to kot. Jak chce być w centrum
zainteresowanie, to będzie. A jak mu się już celebryctwo nudzi,
to... znika. Tak też było i tym razem. Pięć minut pieszczot i kot
zapadł się pod ziemię.
Na koniec wspomnę jeszcze o stadach
bezpańskich psów, które szczególnie upodobały sobie okolice
sklepów spożywczych, licząc na jakiś smaczny kąsek. Wszystkie
przyjaźnie nastawione, merdające ogonami, wszystkie bardzo-bardzo
wielorasowe. Psy dobrze się czują nawet na granicy. Nas celnicy
przetrzepują bez litości, a psy wędrują tam i z powrotem
przyglądając się nam z zainteresowaniem. Może to one utylizują
przechwycone od potencjalnych przemytników mięso?
Taki to jest nasz weterynaryjny los –
nawet jak chcemy się czasem oderwać od spraw zawodowych, to okazuje
się to niemożiwe. Bo to, parafrazując wypowiedź znajomego
anestezjologa na temat nauczycieli, WETERYNARZ TO NIE ZAWÓD, ALE
ROZPOZNANIE ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz