piątek, 15 marca 2019

Pomagamy Polakom na Kresach – a w tle oczywiście weterynaria ;)


Weekendy można spędzać na leniuchowaniu przed TV, ale na pewno ciekawsze jest aktywne spędzanie czasu wolnego. Ostatni weekend był dla mnie aktywny. Nawet bardzo aktywny. Z jedenastoma znajomymi wybrałam się na Ukrainę z paczkami żywnościowymi dla Polaków tam mieszkających. Akcję zorganizowało Stowarzyszenie Odra-Niemen, a dobre akcje warte są wsparcia. Paczki dostarczone, 2000 kilometrów w kołach przemierzone.

Ale jak w każdej weterynaryjnej rodzinie, tym razem też nie zabrakło akcentów „zawodowych”. Najpierw w Zamłyniu (Wołyń) za serce złapały nas dwa cudne koniska księdza Jana. Kupiona od Cyganów Siwa i kary wałaszek. Jeden rzut oka na Karego i jego chrapy i już po głowie kołacze się diagnoza: COPD. Kaszle? - pytam. Taaak... - odpowiada ksiądz zdziwiony. Między końskimi kopytami szaleje sunia rhodesian ridgeback. To Rudka – przedstawia swoją przyjaciółkę ksiądz. I od tej chwili Rudka chodzi za mną... jak pies.




Kolejny przystanek: Kowel. Awaria resorów (tak, tak – każdy, kto jeździł po ukraińskich drogach zrozumie). 5 godzin spędzonych w ruinach starej, zrujnowanej rzeźni. Weterynaryjne mózgi od razu podpowiadają, jak ciekawie spędzić czas. Już po kilkunastu minutach mamy zebraną górę kości, które walały się po okolicznych krzakach. Mamy na stanie jeszcze studentkę weterynarii oraz dwie przyszłe lekarki. Analiza gatunków, piramidy z czaszek, czy zaklęty krąg. Z szacunkiem, ale też z przymrużeniem oka zabijamy nudę. Jedna krowia rogata czaszka miała z nami pojechać do Polski. Niestety, po analizie przepisów celnych zadecydowaliśmy, że nasze trofeum będzie musiało pozostać w swojej ojczyźnie i zostało porzucone w jakiejś miejscowości nieopodal granicy. 



W kolejnym miejscu, w Dołbyszu, spotykamy Miśka, który po awanturze z psami sąsiadów został pozbawiony swoich męskich atrybutów. A kilka domów dalej, u starszych Polaków, których odwiedziliśmy z paczkami żywnościowymi, podziwialiśmy kolorowe kurki. Ludzie ci mówili wyłącznie po ukraińsku, ale jak doszliśmy do tematu lisów – morderców, to różnice językowe okazały się nieistotne. 


Ostatnim, najdalej wysuniętym miejscem na naszej paczkowej mapie był klasztor w Berdyczowie z cudownym obrazem Matki Bożej Berdyczowskiej i muzeum Josepha Conrada. Wędrując wokół wspaniałych zabudowań klasztoru nagle drogę zagradza nam... kot. Na chwilę wszyscy zapomnieli, po co do Berdyczowa przyjechali. Bo kot to kot. Jak chce być w centrum zainteresowanie, to będzie. A jak mu się już celebryctwo nudzi, to... znika. Tak też było i tym razem. Pięć minut pieszczot i kot zapadł się pod ziemię.


Na koniec wspomnę jeszcze o stadach bezpańskich psów, które szczególnie upodobały sobie okolice sklepów spożywczych, licząc na jakiś smaczny kąsek. Wszystkie przyjaźnie nastawione, merdające ogonami, wszystkie bardzo-bardzo wielorasowe. Psy dobrze się czują nawet na granicy. Nas celnicy przetrzepują bez litości, a psy wędrują tam i z powrotem przyglądając się nam z zainteresowaniem. Może to one utylizują przechwycone od potencjalnych przemytników mięso?

Taki to jest nasz weterynaryjny los – nawet jak chcemy się czasem oderwać od spraw zawodowych, to okazuje się to niemożiwe. Bo to, parafrazując wypowiedź znajomego anestezjologa na temat nauczycieli, WETERYNARZ TO NIE ZAWÓD, ALE ROZPOZNANIE ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz