Tym razem naszymi słuchaczami były pierwszaki ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Myślenicach. Wspaniała klasa 1b z ich równie wspaniałą wychowawczynią, panią Gabrysią. Dostałam zadanie opowiedzenia o pracy weterynarza. Ale jak tu w ciągu 45 minut opowiedzieć o czymś, czym się zajmuję od dwudziestu lat? Pomyślałam, że wezmę największego pluszaka, jakiego znajdę w domu, torbę ratowniczą, a potem jakoś to będzie. Mistrzowie improwizacji dadzą radę. Pluszakiem okazała się julkowa małpa, trofeum z Biegu Katorżnika sprzed lat. Pomogła mi bardzo, bo była nie tylko sympatycznym towarzyszem spotkania, ale też obiektem dziecięcych ćwiczeń ratowniczych. W trakcie zabawy skaleczyła się w łapę i mali adepci sztuki weterynaryjnej musieli opatrzyć zranienie. Siedmiolatkowie wykazali się talentem i w ciągu kilku minut łapa naszego małpiszona została zabezpieczona.
Weterynarz po godzinach...
...czyli rzecz o codziennym życiu lekarza weterynarii. Trochę o pracy, trochę o pasjach, trochę o rodzinie...
czwartek, 7 listopada 2019
Za wcześnie na naukę?
Jednym z naszych zadań, jako weterynarzy, jest edukowanie. A kiedy jest najlepszy czas ta taką edukację? Niektórzy twierdzą, że o poważnych sprawach można rozmawiać z dorosłymi, albo przynajmniej z nastolatkami. ABSOLUTNIE SIĘ Z TYM NIE ZGADZAM! Może o poważnych sprawach NAJŁATWIEJ rozmawiać z dorosłymi. Ale na pewno najlepszym rozmówcą jest dziecko. Bywa, że NAJTRUDNIEJSZYM. Bo pytania dzieci są spontaniczne, a przez to bywają niezłą gimnastyką dla nawet najmądrzejszych głów. W jaki sposób naukowiec, czy profesor ma przekazać dziecku swoją wiedzę w taki sposób, żeby zrozumiało? Znam takich, którzy są w tym mistrzami. Potrafią obudzić w sobie dziecko i popatrzeć na świat oczami kilkulatka. Niestety, im ktoś jest mądrzejszy, tym jest to trudniejsze.
Na szczęście nasze ingardenowe weterynaryjne głowy nie są głowami geniuszy nauki, tylko przede wszystkim zajmujemy się leczeniem zwierzaków. Właścicielami naszych pacjentów są często lekarze, czy wielcy naukowcy z różnych dziedzin, ale przeciętny klient, który przyprowadza swojego zwierzaka nie jest specjalistą w dziedzinie medycyny, czy weterynarii. I trzeba przeprowadzić go przez wszystkie meandry procesu diagnostycznego i potem przedstawić problem i opcje leczenia. W centrum oczywiście jest pacjent, ale to nie pacjent podejmuje decyzje, tylko jego pan lub pani. Dzięki temu, że dużo rozmawiamy z naszymi klientami, łatwiej jest nam przekazywać wiedzę weterynaryjną przy okazji różnych pogadanek - od przedszkolaków, po wiekowych seniorów, od studentów weterynarii, po więźniów w zakładach karnych.
Tym razem naszymi słuchaczami były pierwszaki ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Myślenicach. Wspaniała klasa 1b z ich równie wspaniałą wychowawczynią, panią Gabrysią. Dostałam zadanie opowiedzenia o pracy weterynarza. Ale jak tu w ciągu 45 minut opowiedzieć o czymś, czym się zajmuję od dwudziestu lat? Pomyślałam, że wezmę największego pluszaka, jakiego znajdę w domu, torbę ratowniczą, a potem jakoś to będzie. Mistrzowie improwizacji dadzą radę. Pluszakiem okazała się julkowa małpa, trofeum z Biegu Katorżnika sprzed lat. Pomogła mi bardzo, bo była nie tylko sympatycznym towarzyszem spotkania, ale też obiektem dziecięcych ćwiczeń ratowniczych. W trakcie zabawy skaleczyła się w łapę i mali adepci sztuki weterynaryjnej musieli opatrzyć zranienie. Siedmiolatkowie wykazali się talentem i w ciągu kilku minut łapa naszego małpiszona została zabezpieczona.
Resztę spotkania w zasadzie poprowadziły pierwszaki. Poruszali interesujące ich tematy, które wystarczyło rozwinąć. Jakże łatwiej się z nimi dyskutowało w porównaniu do gimnazjalistów, czy licealistów. Większość dzieci miała jakieś swoje przygody z psami i kotami, a jak nie ze zwierzakami, to ze zdrowiem swoim lub swoich kolegów. Ja oczywiście pochwaliłam się moją kilkunastocentymetrową blizną na łokciu, tym bardziej, że jej współtwórcą okazał się tata jednej z uczennic ;) Wymienienie podstawowych specjalizacji lekarskich nie było większym problemem dla moich siedmiolatków. A to wszystko w nawiązaniu do medycyny "nieludzkiej", czyli weterynaryjnej.
Już teraz umówiliśmy się na kolejne spotkanie - tym razem na temat prawidłowych zachowań przy psach, które poprowadzi nasza zoopsycholog - Magda Kornaś. Z takimi słuchaczami zajęcia są prawdziwą przyjemnością <3
Tym razem naszymi słuchaczami były pierwszaki ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Myślenicach. Wspaniała klasa 1b z ich równie wspaniałą wychowawczynią, panią Gabrysią. Dostałam zadanie opowiedzenia o pracy weterynarza. Ale jak tu w ciągu 45 minut opowiedzieć o czymś, czym się zajmuję od dwudziestu lat? Pomyślałam, że wezmę największego pluszaka, jakiego znajdę w domu, torbę ratowniczą, a potem jakoś to będzie. Mistrzowie improwizacji dadzą radę. Pluszakiem okazała się julkowa małpa, trofeum z Biegu Katorżnika sprzed lat. Pomogła mi bardzo, bo była nie tylko sympatycznym towarzyszem spotkania, ale też obiektem dziecięcych ćwiczeń ratowniczych. W trakcie zabawy skaleczyła się w łapę i mali adepci sztuki weterynaryjnej musieli opatrzyć zranienie. Siedmiolatkowie wykazali się talentem i w ciągu kilku minut łapa naszego małpiszona została zabezpieczona.
wtorek, 23 lipca 2019
Sokolnictwo - czyli co wiemy o hodowli i użytkowaniu ptaków drapieżnych?
To nie będzie ambitny artykuł na temat sokolnictwa. Dlaczego? Po prostu dlatego, że autorka bloga na sokolnictwie się nie zna. Ale zostałam zaintrygowana, dzięki niezwykle interesującemu spotkaniu dla dzieci, zorganizowanemu przez Muzeum Niepodległości w Myślenicach. Muzeum powstało niedawno, z jego budową związanych jest wiele kontrowersji. Jednak trzeba przyznać, że założenia są bardzo dobre, a pomysły nowego dyrektora zasługują na uwagę miłośników nie tylko historii, ale też wielu innych dziedzin nauki i sztuki.
Wakacje to okazja do wielu aktywności dla dzieci i młodzieży. Jednym z tematów cyklu "Zabawy z historią" było dzisiejsze (23.07.2019) spotkanie dotyczące myślistwa, a tak naprawdę sokolnictwa, bo ten temat zdominował wtorkowy poranek w muzeum.
Temat spotkania: "Mały Myśliwy". Sala konferencyjna wypełniona po brzegi. Oczywiście głównie dzieciaki, bo to dla nich spotkanie, ale na obrzeżach sali widać było kilka mam i babć. Wszyscy wsłuchani w opowieść p. Adama Mroczka, znawcy hodowli i użytkowania ptaków drapieżnych, założyciela strony https://sokolnictwo.pl/. I zapatrzeni w trójkę ptaków: jastrzębicę i dwa sokoły wędrowne, które grzecznie przycupnęły na przedramionach swoich opiekunów (i opiekunek).
Jak polują ptaki drapieżne? Jakie są różnice między poszczególnymi gatunkami? Jak wygląda dymorfizm płciowy u ptaków drapieżnych (jest! ale nie taki, jak się wszystkim wydaje - zaintrygowanym polecam pogrzebanie w sieci)? Jak są użytkowane sokoły i jastrzębie? Dlaczego sokół ma na głowie kapturek, a jastrząb nie? Jak długo trwa szkolenie takiego drapieżnika? Czy często sokolnicy "gubią" swoje ptaki? Jak są pozyskiwane pisklęta ptaków drapieżnych? Część z tych tematów została omówiona na wykładzie, a częścią "zbombardowałam" pana Adama w kuluarach.
Jedno jest pewne: sokolnictwo to kolejna dziedzina, którą warto poznać, bo krąży wokół niej wiele mitów. Zaglądnijcie na stronę https://sokolnictwo.pl/
Wakacje to okazja do wielu aktywności dla dzieci i młodzieży. Jednym z tematów cyklu "Zabawy z historią" było dzisiejsze (23.07.2019) spotkanie dotyczące myślistwa, a tak naprawdę sokolnictwa, bo ten temat zdominował wtorkowy poranek w muzeum.
Temat spotkania: "Mały Myśliwy". Sala konferencyjna wypełniona po brzegi. Oczywiście głównie dzieciaki, bo to dla nich spotkanie, ale na obrzeżach sali widać było kilka mam i babć. Wszyscy wsłuchani w opowieść p. Adama Mroczka, znawcy hodowli i użytkowania ptaków drapieżnych, założyciela strony https://sokolnictwo.pl/. I zapatrzeni w trójkę ptaków: jastrzębicę i dwa sokoły wędrowne, które grzecznie przycupnęły na przedramionach swoich opiekunów (i opiekunek).
Jak polują ptaki drapieżne? Jakie są różnice między poszczególnymi gatunkami? Jak wygląda dymorfizm płciowy u ptaków drapieżnych (jest! ale nie taki, jak się wszystkim wydaje - zaintrygowanym polecam pogrzebanie w sieci)? Jak są użytkowane sokoły i jastrzębie? Dlaczego sokół ma na głowie kapturek, a jastrząb nie? Jak długo trwa szkolenie takiego drapieżnika? Czy często sokolnicy "gubią" swoje ptaki? Jak są pozyskiwane pisklęta ptaków drapieżnych? Część z tych tematów została omówiona na wykładzie, a częścią "zbombardowałam" pana Adama w kuluarach.
piątek, 15 marca 2019
Pomagamy Polakom na Kresach – a w tle oczywiście weterynaria ;)
Weekendy można spędzać na
leniuchowaniu przed TV, ale na pewno ciekawsze jest aktywne spędzanie
czasu wolnego. Ostatni weekend był dla mnie aktywny. Nawet bardzo
aktywny. Z jedenastoma znajomymi wybrałam się na Ukrainę z
paczkami żywnościowymi dla Polaków tam mieszkających. Akcję
zorganizowało Stowarzyszenie Odra-Niemen, a dobre akcje warte są
wsparcia. Paczki dostarczone, 2000 kilometrów w kołach
przemierzone.
Ale jak w każdej weterynaryjnej
rodzinie, tym razem też nie zabrakło akcentów „zawodowych”.
Najpierw w Zamłyniu (Wołyń) za serce złapały nas dwa cudne
koniska księdza Jana. Kupiona od Cyganów Siwa i kary wałaszek.
Jeden rzut oka na Karego i jego chrapy i już po głowie kołacze się
diagnoza: COPD. Kaszle? - pytam. Taaak... - odpowiada ksiądz
zdziwiony. Między końskimi kopytami szaleje sunia rhodesian
ridgeback. To Rudka – przedstawia swoją przyjaciółkę ksiądz. I
od tej chwili Rudka chodzi za mną... jak pies.
Kolejny przystanek: Kowel. Awaria
resorów (tak, tak – każdy, kto jeździł po ukraińskich drogach
zrozumie). 5 godzin spędzonych w ruinach starej, zrujnowanej rzeźni.
Weterynaryjne mózgi od razu podpowiadają, jak ciekawie spędzić
czas. Już po kilkunastu minutach mamy zebraną górę kości, które
walały się po okolicznych krzakach. Mamy na stanie jeszcze
studentkę weterynarii oraz dwie przyszłe lekarki. Analiza gatunków,
piramidy z czaszek, czy zaklęty krąg. Z szacunkiem, ale też z
przymrużeniem oka zabijamy nudę. Jedna krowia rogata czaszka miała
z nami pojechać do Polski. Niestety, po analizie przepisów celnych
zadecydowaliśmy, że nasze trofeum będzie musiało pozostać w
swojej ojczyźnie i zostało porzucone w jakiejś miejscowości
nieopodal granicy.
W kolejnym miejscu, w Dołbyszu,
spotykamy Miśka, który po awanturze z psami sąsiadów został
pozbawiony swoich męskich atrybutów. A kilka domów dalej, u
starszych Polaków, których odwiedziliśmy z paczkami żywnościowymi,
podziwialiśmy kolorowe kurki. Ludzie ci mówili wyłącznie po
ukraińsku, ale jak doszliśmy do tematu lisów – morderców, to
różnice językowe okazały się nieistotne.
Ostatnim, najdalej wysuniętym miejscem
na naszej paczkowej mapie był klasztor w Berdyczowie z cudownym
obrazem Matki Bożej Berdyczowskiej i muzeum Josepha Conrada.
Wędrując wokół wspaniałych zabudowań klasztoru nagle drogę
zagradza nam... kot. Na chwilę wszyscy zapomnieli, po co do
Berdyczowa przyjechali. Bo kot to kot. Jak chce być w centrum
zainteresowanie, to będzie. A jak mu się już celebryctwo nudzi,
to... znika. Tak też było i tym razem. Pięć minut pieszczot i kot
zapadł się pod ziemię.
Na koniec wspomnę jeszcze o stadach
bezpańskich psów, które szczególnie upodobały sobie okolice
sklepów spożywczych, licząc na jakiś smaczny kąsek. Wszystkie
przyjaźnie nastawione, merdające ogonami, wszystkie bardzo-bardzo
wielorasowe. Psy dobrze się czują nawet na granicy. Nas celnicy
przetrzepują bez litości, a psy wędrują tam i z powrotem
przyglądając się nam z zainteresowaniem. Może to one utylizują
przechwycone od potencjalnych przemytników mięso?
Taki to jest nasz weterynaryjny los –
nawet jak chcemy się czasem oderwać od spraw zawodowych, to okazuje
się to niemożiwe. Bo to, parafrazując wypowiedź znajomego
anestezjologa na temat nauczycieli, WETERYNARZ TO NIE ZAWÓD, ALE
ROZPOZNANIE ;)
niedziela, 6 maja 2018
Wizyta u prawdziwego przyrodnika – edycja 2018
Maj to idealny miesiąc na wiosenną
wizytę w magicznym Kocmyrzowie, u profesora Andrzeja Dubiela.
Tradycyjnie był czas na pogawędki historyczno-przyrodnicze i
obowiązkowy obchód włości profesorskich. Gospodarstwo stale się
rozwija. Tym razem poznaliśmy sympatycznego boćka ze złamanym
skrzydłem i całkiem pokaźne stado muflonów. Hodowla powiększyła
się też o kilka kolorowych bażantów, których nazw nie zapisałam.
Maj to miesiąc obsypanych kolorowym
kwieciem azalii, których w starym sadzie nie brakuje. Najmłodsze
latorośle poszerzyły wiedzę przyrodniczą o kolejne gatunki roślin
oglądając, dotykając i wąchając dziesiątki kwiatów, krzewów i
drzew. Największe powodzenie miały konwalie, lilaki i miłorząb,
który przyciągał uwagę swoimi wachlarzowatymi liśćmi
połyskującymi w promieniach słońca.
Na pożegnanie zostaliśmy obdarowani
dwoma zgrzewkami perliczych jajek – już dzisiaj zostaną
umieszczone w inkubatorze, a po wykluciu powędrują do kolejnego
zarażonego pasją drobiową naszego znajomego – Ryszarda.
wtorek, 1 maja 2018
Czekoladowo-pomarańczowe mydło "na otarcie łez"
W temat mydła wsiąkłam jak w gąbkę.
Nowe przepisy, nowe kolory, nowe zapachy. Jak osiągnąć super efekt
wizualny i kosmetyczny bez użycia chemii? Da się, chociaż całkiem
sporo tu miejsca na próby i błędy. Na przykład ostatnia wpadka –
mydło pokrzywowe. Miało być najlepsze na świecie, a wyszedł
paskudny beton... Na pocieszenie powstało wspaniałe mydło
czekoladowo-pomarańczowe – obłędnie pachnące, o samych
cudownych właściwościach. Chociaż, jak mówiła nam nasza mydlana
instruktorka Kasia, autorka świetnego blogu "Mydło w domu": mydło nie pielęgnuje, tylko myje – i to jest
jego zadanie. Do pielęgnacji są kremy, balsamy i inne cuda. No,
ewentualnie mydło potasowe, wzbogacone różnymi dodatkami.
Oto skład mojego czekoladowego cuda:
- oliwa pomace (35%)
- olej słonecznikowy – w postaci maceratu mniszkowego (10%)
- masło kakaowe (10%)
- olej kokosowy (20%)
- masło shea (15%)
- olej ryżowy (5%)
- olej z awokado (5%)
Niewielkie braki w olejach uzupełniłam
olejem z krokosza balwierskiego – maksymalnie 2% całości.
Skorzystałam z kalkulatora mydlanego ze strony soapcalc.net.
Do tego dodałam łyżkę bieli
tytanowej (żeby ograniczyć żółty odcień najjaśniejszej
warstwy), glinkę różową i naturalne kakao – wszystko
rozpuszczone w oleju migdałowym.
Teraz mydło leżakuje, a ja od czasu
do czasu chodzę sobie powdychać cudowny aromat
czekoladowo-pomarańczowy. Ciekawe, ile z tego aromatu zostanie do
czasu całkowitego dojrzenia mydła.
A w związku z tym, że mydlany
składzik coraz bardziej się rozwija, a wręcz śmiało powiem, że
zaczyna pękać w szwach, postanowiłam, że w THERIOSie powstanie
zielony kącik – z możliwością zakupu moich super-zdrowych mydeł
i innych wytworów na bazie mydła. Na razie pozytywne testy
przeszły: pasta do prania (wersja nr 2, bo wersja nr 1 nie zdała
egzaminu), płyn do mycia naczyń, mydło do golenia (dla męża) i
mydło do mycia (na bazie mydła potasowego). Wszystkie w skali 1-10
dostały pomiędzy 9 a 10 punktów :D
Etykiety:
kalkulator mydlany,
masło kakaowe,
masło shea,
mydło czekoladowo-pomarańczowe,
mydło domowe,
mydło potasowe,
oliwa pomace,
sprzedaż mydła domowego,
therios weterynarz,
weterynarz myślenice
Lokalizacja:
32-400 Myślenice; Partyzantów 5a, 32-440, Polska
wtorek, 3 kwietnia 2018
Sok z brzozy – dobry na wszystko
A tak na serio – do soku z brzozy
przymierzałam się od kilku lat. To jeden z tych ambitnych planów,
o których najlepiej pamięta się wtedy, kiedy nie ma możliwości
ich realizacji. W przypadku soku z brzozy to zima, lato lub jesień.
Czasu na pozyskanie soku z brzozy dużo nie ma, a do tego brzoza lubi
robić psikusy i dostosowaywać się do pogody na swoim terenie. Z
moich tegorocznych obserwacji nawet na terenie o średnicy max 100
metrów brzozy moga oddawać różną ilość soku. Z jednej gałązki
sok leci niemalże ciurkiem, a z innej kapie jak krew z nosa, albo i
jeszcze rzadziej.
Tegoroczne postanowienie zostało
znacznie wzmocnione wizytą na Wołyniu, w czasie której ksiądz
Kwiczala z Maniewicz raczył nas sokiem z brzozy w ilościach
hurtowych. Kolejne 5-litrowe butle wyjeżdżały na gościnny
stół parafialnego domu, a my opróżnialiśmy je do ostatniej
kropli.
Nadeszła wiosna. Pierwszy alarm
podniósł kolega – Abrat. "Sok już płynie!" - napisał
mi na fb. No to ja podbijając się piętami pogoniłam do
pobliskiego lasku. Niestety – sok płynął, ale nie u nas. Potem
jeszcze kilka razy wizytowałam okoliczne brzozy. W końcu nadszedł
niezbyt ciepły, ale luźniejszy okres świąteczny. Tym razem na
rekonesans wysłałam córki. Przybiegły rozentuzjazmowane:
PŁYNIE!!! I tym sposobem przez całe Święta Wielkanocne zarówno
my, jak i nasi goście, mieli okazję raczyć się tym cudownym
eliksirem dobrym na wszelkie przypadłości ciała i duszy. Z
dodatkiem soku z cytryny i miodu smakował wybornie i tylko nasze
dwie brzozy ledwo nadążały z napełnianiem 5-litrowych butli. Ze
względu na spore zapotrzebowanie tegoroczny plan na przygotowanie
kilku butelek soku na zimę musze odłożyć... na kolejną wiosnę.
Ale już wiem, że sok z brzozy to kolejny stały punkt na liście
zdrowych projektów rodzinnych.
Napisałam już, że sok z brzozy to
eliksir dobry na wszystko. A na co konkretnie? Poniżej garść
zebranych z internetu cudownych działań:
- źródło wielu witamin, składników odżywczych i mikroelementów: wit. C, wit. B, potesu, żelaza, wapnia, magnezu, fosforu, miedzi oraz kwasu jabłkowego i cytrynowego.
- sok z brzozy to fantastyczny płyn izotoniczny, lepszy od wielu kupowanych w sklepach kolorowych wynalazków dla biegaczy
- podnosi odporność
- jest polecany osobom z dolegliwościami układu moczowego – wspomaga pracę nerek, pomaga usuwać złogi w moczowodach, zapobiega powstawaniu kamieni w nerkach
- wspiera usuwanie z organizmu szkodliwych substancji
- pozytywnie wpływa na układ krążenia – zapobiega powstawaniu zatorów i zakrzepów w naczyniach krwionośnych
- pomaga w walce z niedokrwistością
- jest wskazany przy chorobach tarczycy i wszelkich problemach pulmonologicznych
- stosowany zewnętrznie wspomaga walkę z trądzikiem i zaskórnikami, zmniejsza przetłuszczanie się włosów, zapobiega też ich wypadaniu i działa przeciwłupieżowo.
Właściwości lecznicze ma również
sok z pączków brzozy, który stosowany bywa jako lek
przeciwgorączkowy i przeciwzapalny. Z kolei sok z młodych listków
łagodzi bóle reumatyczne.
W przypadku naszego soku najlepiej
sprawdziła się metoda obcięcia kawałka gałązki i umocowanie do
niej plastikowej butelki. Niestety, gałęzie brzozy mają tę
właściwość, że rosną do góry, a grawitacja potrzebna do
pozyskania soku działa w dół. Na szczęście weterynarz ma córki
– harcerki, które pobiegły do domu po śledzie do namioty i
zrobiły piękne i skuteczne odciągi. Teraz dwa razy dziennie
wystarczy zlać zebrany sok i w postaci lemoniady podawać rodzinie
:)
niedziela, 4 marca 2018
Takie mydła, że chciałoby się je zjeść...
Wszyscy, którzy mieli okazję robić i
potem używać samodzielnie wyprodukowanych mydeł zrozumieją. A ci, którzy jeszcze nie
zaznali satysfakcji umycia się własnoręcznie zrobioną kolorową,
pachnącą kostką, powinni jak najszybciej spróbować. Można
oczywiście kupić taką „hand-made”, w mydlarni lub na stoisku z
eko-wyrobami. Będzie idealna, nawet ładniejsza od własnej,
równiutko pokrojona, bez nalotu, pięknie zapakowana, z pięknie odbitą pieczątką. Tyle, że to ciągle będzie namiastka. Dopóki
nie zrobi się mydła całkiem samemu, będzie brakowało tego
niecierpliwego liczenia dni, czy dreszczyku biegającego po plecach
przed pierwszym użyciem. A jak już mydło powstanie, to szuka się
kolejnych pomysłów, żeby jak najszybciej zabrać się za kolejne
domowe mydło. A potem poszukiwania delikwentów do obdarowania, bo w
końcu po co nam tyle tego mydła? Zapas na kilka lat, nawet, jak będzie używane przez klientów w THERIOSowej łazience.
W sobotę 4 marca wybrałam się na
drugie już warsztaty mydlarskie do Kasi Maliny-Gajewskiej. Pierwsze,
na których byłam, odbyły się u Kingi w Domu pod Aniołami. Drugie
miały miejsce w Wieliczce, w pracowni Kasi. Po pierwszych
wzbogaciłam się o 4 kostki wspaniałego mydła lawendowego. Tym
razem mój zapas mydła powiększył się wielokrotnie, szczególnie,
że w warsztatach uczestniczyłam razem z córką Julką. 5 godzin
intensywnej pracy, z małą przerwą na poczęstunek. Kasia jest
mistrzynią przekazywania wiedzy, a przy tym doskonałym praktykiem.
Jest do bólu szczera w swoich ocenach i wyrażaniu opinii, posiada
wszechstronną wiedzę, a przy tym potrafi zarazić uczestników
szkoleń swoją pasją.
Na warsztatach zrobiłyśmy 5 mydeł:
- Mydło nagietkowe z masłem shea, płatkami nagietka i płatkami owsianymi
- Mydło borowinowo-sosnowe o cudownym leśnym zapachu powstałym z mieszaniny olejku sosnowego, jodłowego i pichtowego
- Kolorowe mydło z masłem kakaowym i olejem rycynowym, z dodatkiem naturalnych barwników
- Mydło lawendowe dwukolorowe (fioletowo-białe), z nawilżającym mleczanem sodu
- Pielęgnujące mydło potasowe – przypominające z wyglądu konfiturę morelową, po myciu pozostawiające skórę miękką i natłuszczoną.
W sumie do domu przywiozłyśmy prawie
5 kg mydła zapakowanego w oryginalne formy oraz słoiki. Za kilka
tygodni pierwsze testy! A w międzyczasie pojawiło się kolejne
zapotrzebowanie – tym razem na mydło do golenia w kostce dla męża
;)
Więcej o mydłach Kasi na jej BLOGU >>>
Subskrybuj:
Posty (Atom)