

I tutaj zaczyna się prawdziwa
przygoda, której nie spodziewałam się nigdy przeżyć. Pensjonat,
który został wybrany dla nas przez organizatorów, zaskoczył nas
swoją niespotykaną atmosferą. Był to przerobiony barak,
pamiętający czasy zgniłej komuny, ale wyposażony w wiele
nowoczesnych akcentów. Pierwsze wrażenie to zapach sterylności.
Taki ostry, kojarzący się z dawnymi szaletami. Nie pozostawiał
żadnych złudzeń odnośnie obecności chorobotwórczych mikrobów.
Wąskie schody i korytarze zaprowadziły nas na drugie piętro, do
pokoju numer 44. Wygoda była rodem z pamiętników Alberta Speera,
który zachwycał się architekturą więzienną jako doskonałą pod
względem praktycznym: wszędzie blisko, wszystko na wyciągnięcie
ręki. Zostaliśmy ulokowani w pobliżu łazienki i kuchenki,
miejsce uprzywilejowane, szczególnie biorąc pod uwagę, że do
naszego kąta przypisani byli też mieszkańcy pozostałych pokoi na
piętrze. Wylanie wody do zlewu wymagało tylko otwarcia drzwi i
wyciągnięcia niezbyt daleko ręki. Z czajnika nie odważyłam się
skorzystać. Myślę, że wszyscy mieszkańcy piętra byli selekcjonowani pod
względem obwodu, ponieważ osoba przekraczająca w pasie 100
centymetrów miałaby duży problem, żeby dostać się do toalety,
nawet bokiem.

Drugie podejście już nie było tak
zaskakujące jak pierwsze. Nadeszły refleksje. Przypomniały mi się
opowieści mojej Mamy o hotelach robotniczych z lat 70-tych. Prosty
styl, same praktyczne rozwiązania. Praktyczna była nie tylko
bliskość ważnych pomieszczeń. Grubość ścian zapewniała pełną
integrację z pozostałymi mieszkańcami. Wystarczyło, że jedna
osoba włączyła telewizorek (takie zabawne małe monitorki przypominające obrazki), a wszyscy mieszkańcy mogli
śledzić bieżące wydarzenia w Polsce i na Świecie. Jedna osoba
kichnęła, a wszyscy życzyli jej sto-lat. W nocy całe piętro
kibicowało lokatorowi, któremu zapewne zaszkodziła kolacja. Jak w
końcu wydusił co miał do wyduszenia, to brawa nie rozległy się
zapewne tylko dlatego, żeby nie krępować ofiary którejś z
opolskich restauracji. W nocy typowałam płeć osób korzystających
z toalety i stan prostaty u panów na podstawie odgłosów wydawanych
przez strumień moczu. Nad ranem, zanim odważyłam się wytrzeć
nos, zakopałam się głęboko w pościeli, żeby nie prowokować
okrzyków współczucia. W końcu zasnęłam, ale nie na długo, bo
Gryni, towarzyszącej nam gończej, zebrało się na pieszczoty i
postanowiła... wylizać mi stopy, a potem twarz. Jak tylko poczułam
zimny jęzor na moich nogach i zobaczyłam wlepione we mnie smutne
ślepia, westchnęłam i powlokłam się z suką na spacer. Po drodze
spotkałam jeszcze wielkie gołe brzuszysko, na końcu którego
przyczepiony był jakiś mocno owłosiony facet. Łypnął na mnie
groźnie, więc tylko przyspieszyłam kroku. Gwoli uzupełnienia:
nie, nie było to na naszym piętrze, tylko piętro niżej, gdzie
korytarz był nieco szerszy. U nas nie miałby szans...

Na ringu udało się nam nie wygrać,
dzięki czemu mogliśmy nie czekając na koniec Wystawy ruszyć w
stronę domu. Po drodze zajechaliśmy do starego przyjaciela Stasia,
który uraczył nas wspaniałym domowym obiadem. Hitem była sałatka
z czarnej rzepy, warzywa nieco zapomnianego, ale jednego z ulubionych
z czasów mojego dzieciństwa.
W drodze powrotnej przeglądając
katalog wystawowy wspominaliśmy weekendowe atrakcje.
Na pewno Światowa Wystawa Psów Ras
Polskich w Opolu 2016 na długo pozostanie w naszych sercach ;)
opisane cudownie niezle sie usmialam,jednoczesnie wspolczujac takich atrakcji -no coz ja bywajac na wystawach takze spotalam sie z roznymi warunkami z przymusu niestety nie z wyboru,gratuluje wygranej pozdrawiam zyczac dalszych wystaowych sukcesow!
OdpowiedzUsuńUdało się nam "nie wygrać" ;) Ja też po wystawach sporo się najeździłam, podobnie po różnych innych imprezach, również jako gość i wykładowca. I trochę mnie podejście organizatorów zaskoczyło. Ale z drugiej strony takiej radochy od wielu lat nie miałam. Może to było częścią atrakcji? O hotelu 3-, 4-, czy 5-gwiazdkowym szybko się zapomina ;)
OdpowiedzUsuń