Weterynarz po godzinach często jeździ konno, więc znowu wraca temat jeździecki.
Mój mąż usłyszał ostatnio: "niejeden rekreant chciałby tak skakać". Miał to być komplement, a zabrzmiało, hmmm... nieszczególnie. Ale czy na pewno?
W światku jeździeckim "rekreacja" oznacza gorszy sort jeździecki. a jak już komuś się zdarzy skoczyć przeszkodę większą od 50 cm, to zaczyna myśleć o sobie jak o sportowcu.
A kim tak naprawdę jest jeździec rekreacyjny? Moim zdaniem to osoba, która jeździ dla przyjemności. Nie dla wyników, nie ma to być sposób na życie. Dla przyjemności można skakać, można trenować amatorsko ujeżdżenie, można startować w rajdach. Bez presji, tylko po to, żeby przechodzić przez kolejne etapy. Można być naprawdę dobrym, można zdobywać medale i kolekcjonować floo. Ale przede wszystkim jest to miłe spędzanie wolnego czasu, a nie zawód.
Chciałabym, żeby moje dzieci dobrze jeździły konno, bo dobrze znaczy... bezpiecznie. Ale nie chcę, żeby jeździły wyczynowo. Ale chciałabym, żeby potrafiły przejechać prosty czworobok i przeskoczyć przeszkodę ok. 100 cm. A najbardziej chciałabym, żeby nauczyły się rozmawiać z końmi i rozumieć z nimi bez słów. I niech bez wstydu myślą o sobie: "jestem jeźdźcem rekreacyjnym".
zdecydowanie rekreacja to wypoczynek aktywny, a zawody i parcie na wyniki do rekreacji się nie zalicza. Od dziecka marzyłam o jeździe konnej, niestety po za okazjnonalnym "jeżdżeniu' nic więcej nei udało się uzyskać, ale sentyment do koni pozostał :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło
Wydaje mi się, że wprowadzenie tzw. zawodów towarzyskich jest dobrym rozwiązaniem dla osób, które np. mają kilka koni i lubią skakać. Wyjazd w sezonie na zawody nie jest jedynie chęcią zwycięstwa. Raczej jest rodzajem treningu konkursowego. Inaczej skacze się w domu, a inaczej na zawodach. Dochodzi tzw. "stres konkursowy". Pytanie po co to wszystko? Dla zabawy i rekreacji. Jak ktoś chce robić to zawodowo, jest zawodowcem. W okresie międzywojennym stosowano w jeździectwie określenie "tatersal", co określało właśnie ten rodzaj rekreacji konnej. Właściwie może teraz jest to tylko inne określenie tej samej rekreacji, a różnica umiejętności jeździeckich wiąże się z popularnością jazdy konnej. Kiedyś jeździectwo było zdecydowanie bardziej popularne i koni było więcej. Dziś po latach rządów komunistycznych popularność "burżuazyjnego sportu" znacznie zmalała, dlatego konkurencja jest mniejsza. Zresztą nie ma to chyba znaczenia, czy ktoś startuje w zawodach, czy sprawia mu przyjemność pojeżdżenie na ujeżdżalni, czy spacer w terenie. Wielu miłośników jazy konnej uprawia jeździectwo rajdowe. Tutaj, tak mi się wydaje, różnica pomiędzy rekreacją a sportem zaciera się.
OdpowiedzUsuńJa po ostatnim incydencie jestem w stanie zrozumieć dlaczego, cytuje: "W światku jeździeckim "rekreacja" oznacza gorszy sort jeździecki". Otóż miałam ostatnio praktyki hodowlane w stadninie, która głownie nastawiona jest jednak na jazdę sportową, trenowanie koni do startów w zawodach, organizowanie samych zawodów, itp. Widać, że ludzie w niej pracujący znają się na tym co robią, startują z resztą (zarówno oni jak i wychowankowie) w zawodach na szczeblu ogólnopolskim i ogólnoświatowym i zdobywają wysokie lokaty.
OdpowiedzUsuńPewnego dnia udało mi się "awansować" z roli stajennego i wsiąść na konia. Jeździłam coś ze dwa lata temu, chciałam się po prostu nauczyć jeździć bez jakichś wygórowanych celów, ot rekreacyjnie, ale po skończeniu się zastrzyku pieniędzy skończyło się także moje jeżdżenie. Tak jak chciałam, nauczyłam się podstawowych rzeczy, nawet pod koniec zaczęłam próbować pokonywać proste, niskie przeszkody. Myślę sobie więc: "A zobaczę czy cokolwiek jeszcze pamiętam, nogi już nie te, ale w stępie ósemeczki to nie taki wyczyn". I co? NIC! Koń ładnie idzie do przodu ale jak próbuje skręcić idzie prosto, albo skręca nie w tą stronę co trzeba. Siedzę w tym siodle, głupio mi na grande, Sławek (chłopak, który prowadził moje praktyki) załamał ręce, chwycił się za głowę, i stwierdził, że on do takiej amatorszczyzny w życiu nie widział i nie ma do czegoś takiego cierpliwości. No nic, zsiadłam z konia i myślę intensywnie "o co tutaj chodzi?!". Nic za wiele nie wymyśliłam, więc zapytałam się takiej Kamili, która na nie jednych zawodach już startowała i z nie jednego pieca chleb jadła, czy by mi nie mogła łopatologicznie wytłumaczyć jak się skręca koniem. I od tej chwili wszystko stało się jasne! Byłam uczona zupełnie na odwrót, że konie ODCHODZĄ od łydki, więc jak przyciskam prawą łydkę, to koń skręca w lewo! Dziewczyna na moje rewelacje zaczęła się śmiać i (wiedząc, że uczyłam się jeździć rekreacyjnie) powiedziała, że jej trener zawsze mawiał: "cztery najgorsze rzeczy na świecie to (przepraszam, jeśli kogoś urażę) pedały, żydzi, komuniści i rekreacja".
Także może w tym tkwi sęk "gorszości" rekreacji. Nie w tym, że ktoś nie chce skakać, nie ciągnie go do zbierania odznak, tytułów i medali i woli sobie pojeździć po lesie, tylko w tych trenerach, którzy okazuje się mają jakąś zupełnie inną wiedzę o nauce jazdy konnej, a oprócz tego uczą szybko, byle najwięcej przez te 10 jazd zrobić, byle jak (super jest na 5 jeździe pędzić galopem, tylko czy nie za wcześnie jest na galop skoro w siodle siedzę tak "pewnie", że mnie wyrzuca z niego na pół metra i mało nie spadnę? ). I nie ma się co dziwić, że profesjonalni (ci wyczynowi chyba muszą tacy być) trenerzy krzywo się patrzą na rekreację skoro rekreacja rządzi się jakąś inną, swoją wiedzą i swoimi prawami. Wydaje mi się, że jak już się uczyć jeździć - to dobrze, w miarę jednolicie, zgodnie z jakimiś ogólnie przyjętymi wytycznymi, zasadami, a tu rekreacja uczy tak, a zawodowiec na rewelacje typu "koń skręca bo nie lubi nacisku, więc jeśli naciśniesz jego bok łydką z prawej strony to ci skręci w lewo" powie "Co?! Co to za głupoty, pierwsze słyszę" i tylko pokiwa głową z politowaniem.
Nauka jazdy konnej, o której piszesz, to nie jest nauka, tylko oszustwo ;) Wiele osób płaci za jazdy u osób, które nie potrafią jeździć, a tym bardziej nie potrafią uczyć jeździć. Nawet ukończenie kursu instruktorskiego nie zawsze daje odpowiednie kwalifikacje. Teraz osoba przystępująca do kursu musi umieć poprawnie jeździć. Kilka lat temu to była jedna wielka farsa.
OdpowiedzUsuńInna sprawa, że nauka jazdy na koniach, które reagują na głos trenera, a w zasadzie tylko pierwszy reaguje, bo reszta idzie w zastępie za nim, to też nie jest dobry pomysł. Myślisz, że umiesz jeździć, a tak naprawdę, to nadal nic nie umiesz. Tanie treningi, za 20-30 PLN, nie uczą, tylko robią w głowie bałagan.
Warto na początku zainwestować więcej, bo późniejsza walka ze złymi nawykami jest duuużo trudniejsza niż kilka dobrych bazowych lekcji na wstępie. Znam to z autopsji ;) A potem ćwiczyć i ćwiczyć. Ja robię dwa kroki do przodu, a potem dwa do tyłu i znowu dwa do przodu i tylko jeden do tyłu. Tym sposobem w bólach, ale idę po kawałeczku do przodu.
Kolejne zagadnienie to instruktorzy i trenerzy kontra uczniowie. Dobrzy trenerzy angażują się, czasami się wściekają, obserwują, korygują każdego ucznia indywidualnie. Czasem pochwalą, a czasem zganią. Kiedyś trafiłam na jazdę do klubiku podkrakowskiego, gdzie doświadczona pani instruktor wsadziła mnie i mojego męża w zastęp i kazała jeździć w kółko nawet nie interesując się, co my tam robimy. A moje dzieci lonżował jakiś nieprzytomny młodzian na koniu po pierwsze wielkim, a po drugie niezrównoważonym. Oczywiście koń zrzucił dziecko, bo od początku widać było, że młodzian nie ma pojęcia co robi. Na końcu wszyscy zostaliśmy pochwaleni za wspaniałe osiągnięcia :( Ale to nie jest rekreacja, tylko jak już napisałam oszustwo...
Potem mieliśmy więcej szczęścia: treningi z prawdziwego zdarzenia (Janusz Ottke, Andrzej Brehon, Iwona Feliksiewicz-Gibała, pani Basia Guniewicz) otworzyły mi oczy. Praca nad sobą, szczególnie, że nie jestem szczególnie utalentowana w tej dziedzinie, jest ciężka, ale jaka satysfakcja, jak się przeskoczy o oczko wyżej :)))))
Tak, mowa tu o szkoleniu podstawowym, którego jakość jest niezwykle istotne. W wielu klubach nikomu nie chce się poświęcać większej uwagi na ten etap szkolenia jeźdźca. Szkolenie to powinno być podzielone na wiele etapów, aby z osoby przestraszonej, spiętej, "sparaliżowanej" nową sytuację, zrobić rozluźnionego, skupionego jeźdźca. Ważny jest dalszy etap szkolenia oparty na systematycznej pracy. Potem zaczynają się regularne treningi, osiąganie poszczególnych odznak jeździeckich. To wszystko jest rekreacja, ale z pomysłem. W naszym języku funkcjonuje jeszcze inne słowo, "amatorszczyzna". Jest to pogardliwe określenie na źle, bądź niedbale wykonanie jakiejś czynności. To wykonują niedouczeni trenerzy w kiepskich klubikach. Wśród "starej", zarozumiałej kadry koniarzy funkcjonują inne określenia i zwyczaje. Jak ja zaczynałem jeździć, tj w latach 70-tych, funkcjonowało określenie: "tylko hołota wsiada z płota", negująca stosowanie różnego rodzaju schodów i podstawek ułatwiających wsiadanie na konia. W obecnych czasach brak podstawki jest już sporym niedopatrzeniem, ponieważ jest to zalecana forma dosiadania konia. Kolejną sprawą jest jazda w kasku. Doświadczenie jeźdźcy często uważają, że jazda w kasku to dyshonor. Ale tylko doświadczeni jeźdźcy tracą życie z powodu poważniejszych wypadków. Przejazd treningowy parcour'u na wysokości 140 - 150 cm bez kasku, to mówiąc delikatnie, lekkomyślność w wykonaniu jeźdźca na każdym stopniu wyszkolenia i klasy sportowej. Dlatego ostre stwierdzenie cytowane powyżej: "cztery najgorsze rzeczy na świecie to (przepraszam, jeśli kogoś urażę) pedały, żydzi, komuniści i rekreacja". Jest to określenie starej daty koniarza, zaczerpniętej z lwowskiego określenia: "wszystkiego wini są pedały, żydzi i cykliści". Tu oczywiście rozumiem intencje autora, ale myślę, że jest to niesprawiedliwa dewaluacja słowa "rekreacja". Jak określić emerytowanego olimpijczyka, który wsiada na konia dla relaksu? Czy to nie jest też rekreacja? Jak nazwać trenera, który jedzie konno w teren, żeby pooddychać świeżym powietrzem?
UsuńTak jeszcze mi się nasunęło odnośnie postu Rudolfiny i galopów na pierwszych treningach. Dlaczego nie? Pod warunkiem, że będzie to zrobione dobrze. Zaskoczyła mnie takim podejściem pani Basia Guniewicz. Julka chciała galopów. "O.K." powiedziała pani Basia. Wsadziła Julkę na dobrze zrobionego mięciutkiego kuca reagującego na każdą głosową komendę, wzięła lonżę, rozluźniła Julkę, wytłumaczyła o co chodzi, zabrała wodze i zagalopowali. Julka była zachwycona, siedziała jak przyklejona, ręce na biodrach i uśmiech na buzi. Potem powtarzaliśmy to na oklep na naszej Dadze wielokrotnie u obu dziewczyn. Nasze dziewczyny od początku uczą się równolegle trzech chodów, bo co to za przyjemność tłuc się bez przerwy w kłusie? Jest motywacja, jest lepszy efekt. Byle z głową...
OdpowiedzUsuńp.s. "Byle z głową" to jest dobry pomysł na tytuł dla kolejnego artykułu na blogu ;)
Chwilę mnie tu nie było. Mogę jedynie rzec, że wakacje w dzikiej głuszy bez dostępu do wszelkich środków masowego przekazu to najlepszy sposób na prawdziwy odpoczynek. Na prawdę polecam :)
OdpowiedzUsuńAle do rzeczy. Gwoli wyjaśnienia, ja sama nic do rekreacji nie mam, że jest jakiś konflikt miedzy rekreacją a zawodowcami pierwsze słyszę. Jedynie obserwuje, próbuje połączyć to co wiem z tym co widzę i piszę, żeby się dowiedzieć czy mogę mieć racje. A że bloga śledzę i jakoś notka pokryła się czasowo z odkryciem moich super umiejętności jeździeckich to mam akurat okazje sprawdzić czy ewentualnie jak bardzo mijam się z prawdą.
Widzę jednak ze moje domysły i spostrzeżenia niewiele się mają do rzeczywistości i faktycznie chodzi tu raczej o jakąś dziwną wyższość/ lepszość z samego tytułu brania udziału w zawodach. Ale z drugiej strony nie wierzę że ci trenerzy-oszuści nie psują dodatkowo jeszcze tej opinii o rekreacji. Bo co jak co, ale takich Rudolfin jak ja jest na pewno więcej, i jak nie daj Boże siedzą w takiej szkółce dłużej to potem jeżdżą jak ciołki i jeszcze opowiadają innym i się chwalą o swoich postępach. A potem zmienią trenera, zmienią miasto, zachce im się startować w zawodach, trafią na kogoś mądrzejszego, i się okazuje, że to źle, tamto źle i kto cię dziewczyno uczył takich bzdur.
Dobrze chociaż 2 lata po fakcie dowiedzieć się, ze się zostało oszukanym i za takie pieniądze, szczególnie na początku, nie da się nauczyć jeździć. No ale chciałam umieć jeździć za wszelka cenę, a że pieniążków i wiedzy brak, doświadczenia zero to się szukało byle taniej i byle więcej. Niestety również jakość nauki i podejście do jeźdźca było dokładnie takie jak Pani opisuje. Przynajmniej będę już wiedziała na przyszłość ( o ile tylko nasza kochana Polska da mi zarobić więcej niż tyle co na czynsz, jedzenie, dzieci i 3 koty, i dane mi będzie wsiąść jeszcze na konia ;)) czego szukać, żeby zacząć dobrze jeździć. Choć z ciekawości sprawdziłam trochę cenników ośrodków jeździeckich w moich okolicach i oprócz wspomnianego Uchwata żaden z nich nie bierze więcej jak 200-300 zł za karnet 10 jazd. Z tego wynikałoby, że na Podkarpaciu nie ma za bardzo gdzie się uczyć jeździć.
Z innej beczki - "Można wszystko byle z głową" to moje motto od dobrych kilku lat ;)