środa, 30 kwietnia 2014

Definicja sukcesu w onkologii weterynaryjnej...

To taka refleksja na dzisiaj. Niektórzy właściciele myślą, że jak przyjadą do onkologa ze swoim psem lub kotem, to onkolog zrobi czary-mary, wyciągnie strzykawę z kolorowym płynem, poda zastrzyk i zwierzaka wyleczy... Oczywiście, często scenariusz bywa dobry. Strzykawa ma postać skalpela, na którego końcu spotkać można chirurga, potem chemia i mamy pełen sukces: pacjent zdrowieje i żyje przez wiele lat. Ale głównym warunkiem jest wczesna interwencja. Nasi pacjenci niestety często trafiają do nas jak już choroba jest tak zaawansowana, że cudów nie możemy obiecać. Co wtedy jest sukcesem? Czas, który uzyskujemy dla naszych pacjentów i ich właścicieli, w którym mogą się sobą nawzajem nacieszyć. W takiej sytuacji każdy tydzień jest prezentem od losu. Nie należy liczyć na cuda, bo cuda się zdarzają, ale niestety bardzo rzadko...

Pierwsza operacja Szani...

Jednym z takich pacjentów jest Szani, 18-letnia psia babunia. W lutym w THERIOSie dr Ingarden usunął jej z jamy ustnej ogromnego czerniaka. Potem była jedna chemia i druga. Dzisiaj miała dostać trzecią porcję karboplatyny. Niestety, guz zaczął odrastać. Po prawie trzech miesiącach... Szani czuje się bardzo dobrze, ale guz rozpada się i utrudnia jedzenie. Po raz kolejny suczka trafiła na stół operacyjny licząc na kolejny mały cud i kolejne szczęśliwe tygodnie. Czy się uda? Zobaczymy. Kilka małych sukcesów odnieśliśmy, a jak będzie tym razem? 

Szani przed drugim zabiegiem.
Drugim pacjentem był (niestety, BYŁ, a nie JEST) Blues, 12-letni owczarek. Przyjechał do nas po raz pierwszy w październiku 2012 z kilkoma litrami płynu w klatce piersiowej, wyjechał o te kilka litrów lżejszy. Płyn miał upuszczany pięciokrotnie. Czuł się raz lepiej, raz gorzej, ale generalnie dobrze. Serce ustabilizowaliśmy lekami. Jednak od kilku dni poczuł się wyraźnie gorzej. Właścicielki przyjechały licząc, że po raz kolejny uda się Bluesowi pomóc. Ale nie udało się... Psiak odszedł na stole zanim zdążyliśmy odciążyć mu serce... Właścicielki mimo rozpaczy podziękowały nam za te 1,5 roku, które Blues mógł być z nimi... Mimo tego, że straciliśmy pacjenta, odnieśliśmy sukces... 

środa, 23 kwietnia 2014

Jajka, jajeczka...

Doczekaliśmy się! Nasze stadko kur powiększyło się o cztery jajka! Nie zdążyły przed Wielkanocą, ale spóźniły się tylko o kilka dni...
Jajka są niewiele większe od przepiórczych, ale są to najpiękniejsze jajka, jakie w życiu widziałam, bo własnoręcznie wyhodowane i PRAWDZIWE, a nie plastikowe sklepowe. Teraz leżą sobie w lodówce i czekają... Na razie szkoda je zjeść, ale w końcu trzeba będzie podjąć tą trudną decyzję i wylądują w naszych brzuchach...


piątek, 18 kwietnia 2014

Wielkoczwartkowe warsztaty łucznicze :)

Miało być łucznictwo konne, ale zalało nas błoto, więc poprzestaliśmy na szlifowaniu strzelania z ziemi. Pieczę nad naszymi wyczynami objął Abrat - krakowski "Tatar", pasjonat tej dziedziny. Gościły też u nas dwie koleżanki naszych córek, Asia i Maja.
Dzień "łuczniczy" zaczął się od małego wypadku, dzięki któremu dziewczyny miały okazję zobaczyć jak wygląda udzielanie pierwszej pomocy u rannego konia. Rana u elfa nie była duża, ale wymagała założenia kilku szwów. Dzielny kucyk tylko założył nogę na nogę, zacisnął zęby i... wytrzymał. Obyło się bez narkozy, wystarczyło tylko znieczulenie miejscowe.
Potem było strzelanie, strzelanie i strzelanie. Potem mała przerwa na spacerek na końskim grzbiecie... Jak zwykle moje nerwy były narażone na ciężką próbę, bo dzikie galopy po błotnistej pełnej kolein drodze na kucyku, który jest dzielny, ale nogi ma o połowę krótsze od dużego konia, to ciągle jest dla mnie wyczyn. I do tego unikanie grud błota lecących na moją głowę (i nie tylko) spod kopyt dwóch dużych koni... Mieliśmy się przyjrzeć możliwościom terenowym dla łucznictwa, ale nie wiem, czy Abrat zdążył przeanalizować szczegóły terenu ;)
A potem znowu było strzelanie... i na zakończenie placki ze śliwkami kalifornijskimi ;)
Dzień pracowity, ale baaaardzo udany. Dziewczyny zadowolone, my dorośli oczywiście też. Już z niecierpliwością czekamy na kolejne szkolenie!

p.s. A na zakończenie dnia niezbyt miła niespodzianka: u Faro, naszego wieloletniego pacjenta, doszło do skrętu żołądka i śledziony...Mój mąż nie zastanawiając się wsiadł w samochód i pojechał operować... Tutaj liczy się czas. Szybki zabieg daje szanse na uratowanie pacjenta, zbyt długie czekanie to dla zwierzaka wyrok...








środa, 16 kwietnia 2014

Co z tym kogutem?

Od dwóch dni Weterynarz po godzinach został właścicielem stadka rudych kur rasy Rossa. Nie, żeby był pasjonatem kur, skądże. Ale jako matka czwórki dzieci postanowiłam, że powinniśmy jeść prawdziwe jajka, a nie jakieś sztuczne badziestwo ze sklepu. Kury pojawiły się w poniedziałek. Mieszkają sobie u sąsiada, bo mój mąż zaprotestował przeciwko wprowadzenia drobiu na teren naszego "rancza". Zagroził wyprowadzeniem się z domu, jak tylko zobaczy w zasięgu wzroku jakiegoś kuraka.
Kur jest szesnaście. Wszystkie identycznie czerwone i identycznie... głupie. Ale sympatyczne. Kojarzą mi się z niektórymi przedstawicielami gatunku ludzkiego...
Razem z pojawieniem się kur pojawił się drugi problem: CO Z TYM KOGUTEM? Ma być kogut, czy nie? Gospodarze, od których kupiłam stado powiedzieli, że do znoszenia jajek kogut potrzebny nie jest. Dla mnie to logiczne. Koguty mają zapładniać, a nie wpływać na nieśność. Ale jak już utwierdziłam się w mojej decyzji, jedynej słusznej jak mniemałam (zawsze bałam się kogutów, więc była to decyzja podjęta z radością), to zewsząd zaatakowali mnie sąsiedzi i rodzina. JAK TO??? KURY BEZ KOGUTA??? NIE MOŻE BYĆ!!! "Dlaczego?" - zapytałam. Najbardziej spodobała mi się odpowiedź jednego z sąsiadów: "Bo kurom bez koguta w głowach się miesza. A jak kogut je czasami dosiądzie, to od razu normalnieją. Bez koguta kura głupieje". Trudno było mi znaleźć kontrargument. Ustaliłam jednak, że z kogutem się wstrzymam. Jak nie będzie jajek, a kury będą zdradzały objawy szaleństwa, to sprawię im koguta... Mam już kilka propozycji na kogutki - liliputki, a na targu koło THERIOSa kogutów można kupić całe stada, więc terapię antydepresyjną jestem w stanie im zapewnić.
Teraz pozostaje mi tylko czekać na pierwsze upragnione jajko... Na pewno fani bloga zostaną o jajku poinformowani...

 


czwartek, 3 kwietnia 2014

Chrapiący buldog, dalsze losy...

Na różnych blogach i stronach internetowych weterynarze chwalą się jakie zabiegi zrobili. Zdjęcia z zabiegów są, historia jest, ale co dalej? Jakie są dalsze losy opisywanych pacjentów? dla fanów buldoga z naszego artykułu "Dlaczego buldog chrapie?" przedstawiam dalsze losy pacjenta.


1. Zabieg się odbył. Mimo obaw o buldoże serce wszystko przebiegło wręcz książkowo. Pięknie śpiący, dobrze natleniony, stabilny pacjent. U krótkonosych pacjentów to bardzo ważne, żeby w czasie trwania zabiegu oprócz standardowych leków znieczulających podawać odpowiednią dawkę tlenu. Dodatkowym komfortem jest znieczulenie wziewne, które umożliwia stabilny sen i szybkie wybudzenie pacjenta po zabiegu. Dr Jacek Ingarden skrócił podniebienie miękkie i wykonał plastykę skrzydełek nosowych.

2. Kontrola po zabiegu (po 7 dniach). Nasz pacjent wpadł do Therios'a z dziką radością. Przyznam, że w pierwszym momencie nie poznałam go, myślałam, że to jakiś pomyleniec na przycięcie pazurków, który jeszcze nie ma przed sobą traumy lecznicowej ;) I szybka myśl: "jak to możliwe, że ten buldog nie chrumka i nie wydaje całej masy buldożych odgłosów?". No tak... To przecież nasz buldog naprawiony... Oczywiście nie był całkiem bezgłośny, bo buldog, którego nie słychać po prostu... nie żyje. Ale różnica była niesamowita. Przyznali to też zadowoleni właściciele.
Usunięcie szwów z podniebienia i nosa było już tylko formalnością...
Poniżej zdjęcia z wizyty kontrolnej. 

Usuwanie szwów ze skrzydełek nosowych.

Droga dla tlenu otwarta! Nareszcie widać "prześwit" :)